Kate Liu słyszałem na żywo po raz pierwszy. Moi znajomi fascynujący się pianistyką bardziej niż ja (jak wiadomo od młodych pianistek wolę starych dyrygentów) oceniają jej grę bardzo wysoko, byłem więc ciekaw jej recitalu. Pierwszą jego część wypełniła muzyka Ludwiga van Beethovena – Sonata c-moll Patetyczna op. 13 oraz Sonata E-dur op. 109, a więc dwa dzieła, które oddzielają od siebie ponad dwie dekady. Liu od razu pokazała, że jest artystką o pomysłach radykalnych. Kiedy w pierwszej z sonat przeszła od początkowego Grave do Allegro di molto e con brio, na początku pomyślałem „za szybko!”, ale prędko zdałem sobie sprawę, że artystka wybrała idealne tempo. Idealne dla siebie, bo była w stanie wszystko starannie wygrać, zaokrąglając frazy i sprawiając, że nic tam nie było zagonione, ale, co ważniejsze, idealne także z perspektywy potrzeb tej muzyki. Części wolne były wykonane w tempach bardzo powolnych, ale ponownie, artystka doskonale widziała co robi – wszystko było w jej interpretacjach spójne, miało się też poczucie, że pianistka nie traci z oczu obrazu całości. Obie sonaty były zniewalająco wręcz plastyczne, a wrażenie to podkreślała jeszcze bardzo sugestywna „supermoc” Liu – mianowicie umiejętność wykreowania nastroju, pewnej aury skupienia, do której zapraszała odbiorców i sprawiała, że w jej wykonaniu można było całkowicie się zatopić. Szkoda że nie wszyscy dali się zaprosić do tej opowieści i nie zadbali o to, aby razem z nią współtworzyć ten klimat. Stąd głośny kaszel, dzwonki telefonów, trzaskanie drzwiami czy klaskanie w momencie, w którym artystka postawą ciała wyraźnie dawała znać, że wykonanie nie dobiegło jeszcze końca, pomimo tego że muzyka ucichła. Ostatnia z sytuacji miała miejsce pomiędzy przepięknie zagranymi, rozkołysanymi Mazurkami op. 30 Fryderyka Chopina a Etiudami symfonicznymi op. 13 Roberta Schumanna. Granie obu tych dzieł attaca było o tyle uzasadnione, że ostatni z mazurków kończy się w cis-moll, a w tej tonacji zaczyna się też cykl etiud, mogliśmy więc mieć płynne przejście, którego jednak bardzo „mądrze” ktoś postanowił nas pozbawić. Jeśli zaś chodzi o wykonanie dzieła Schumanna, to powiedzieć, że były zagrane świetnie to nic nie powiedzieć. Patrząc na Kate Liu można odnieść mylne wrażenie, że osoba tak filigranowa będzie grać delikatnie lub że szybko się zmęczy. Nic z tych rzeczy! Etiudy były niesamowite właśnie pod kątem wyśrubowanych, momentami zawrotnych temp, pod względem blasku, rozmachu i typowo romantycznego zapamiętania, które tak dobrze pasuje do tej muzyki. Artystka ma oszałamiającą technikę oraz wielką siłę, wie też dobrze jak ich używać aby nie przeforsować dźwięku. W sposobie, w jaki zachowuje się na estradzie i jak gra jest coś ujmująco naturalnego, coś co każe postrzegać ją jako kogoś bardzo spójnego, nie zwracającego uwagi na cały estradowy blichtr. Na bis zabrzmiała Bagatela op. 126 nr 5 Beethovena. Rewelacyjny koncert! A Kate chętnie posłuchałbym w późnych dziełach Liszta.
Zdecydowanie bardziej nierówne było następne z festiwalowych wydarzeń, a mianowicie koncert Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Jacka Kaspszyka. Pomyślany był ciekawie – każda z dwóch jego części składała się z utworu orkiestrowego i koncertu fortepianowego. Pierwszą część otworzyły Cztery tańce heweliańskie Pawła Szymańskiego, zamówione przez Polską Filharmonię Bałtycką i prawykonane w 2011 roku. Jest to kompozycja przeznaczona w oryginale na organy i dwa pozytywy, wersja orkiestrowa (bez altówek i wiolonczel), którą poprowadził Kaspszyk była grana pierwszy raz. Był to utwór krótki, ale pomimo tego dość nudny. Owszem, były tam zwroty typowe dla tańców barokowych, ale były one ledwie zarysowane i nie łączyły się dla mnie w spójną całość. Było to więc, wbrew tytułowi, mało taneczne, a związek z Heweliuszem też był tylko taki, że nazwisko astronoma pojawiło się w tytule. Sam Szymański zresztą skomentował, że jest to „czysta muzyka”. Zgodzę się, że jest czysta, ale dodam od siebie, że jest jej tam bardzo mało. Przypomniał mi się w kontekście tego dzieła Bogusław Schaeffer, który dla hecy zatytułował jeden ze swoich utworów Romuald Traugutt. Szymański zrobił tak samo, ale jego dowcip nie był zbyt zabawny. Przekomicznie zabrzmiał za to dzwonek telefonu, który rozległ się tuż po zakończeniu dzieła i wydać się mógł jego podsumowaniem. Co mogę powiedzieć o wykonaniu Koncertu e-moll Chopina przez Kaspszyka i Palecznego?… Miałem przemożne wrażenie, że oto jesteśmy świadkami prawykonania jakiejś nieznanej jego wersji, przygotowanej (może też dla hecy) przez Richarda Wagnera albo Antona Brucknera (albo przez obu naraz). Jej ogniwa zatytułować by można następująco: Andante flemmatico, Molto pesante, non lirico oraz Schwer, feierlich, nicht zu schnell. Tyle w kwestii temp. Jeśli chodzi o grę Palecznego, to były to, jak to mawiają Francuzi, piękne resztki. Słychać było, że pianista ma wyczucie barwy, ale cóż z tego, jeśli ilość sąsiadów, którzy polegli w trakcie tego e-molla sprawiała, że miałem ochotę wezwać policję, gdyż było to wykonanie godne niebieskiej karty. Publiczność jednak zgotowała pianiście owację na stojąco, wpędzając w pewne zakłopotanie kilku obecnych na sali obcokrajowców (którzy chyba nie widzieli powodu, aby aż tak się egzaltować) oraz obecnych tam krytyków muzycznych (no ale wiadomo że tym to się nigdy nic nie podoba). Zniewolony bisami Paleczny zagrał Nokturn cis-moll Chopina.
Całe szczęście potem było już tylko lepiej. Drugą część koncertu otworzyła Serenada op. 47 nr 4 Mieczysława Wajnberga, jednego z kompozytorów, których muzyka szczególnie Kaspszykowi odpowiada. Nic więc dziwnego, że wykonanie było bardzo dobre, także z powodu orkiestry, która rozegrała się i grała con brio. Geneza tego dzieła jest jednak dość smutna. Powstało ono bowiem na początku lat 50., kiedy władzy sowieckiej zaczęły przeszkadzać wątki żydowskie obecne w muzyce kompozytora i która w związku z tym oskarżyła go o formalizm. Aby przetrwać Wajnberg znacznie uprościł więc styl i pisał pod przymusem utwory takie jak owa „radosna” i „idylliczna” Serenada, której nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie jego najlepszym dziełem. Bez wątpienia jednak największą atrakcją koncertu był występ Kanadyjczyka Louisa Lortiego, który wykonał partię solową w Koncercie fortepianowym Witolda Lutosławskiego. Pianistę słyszałem w zeszłym roku w Katowicach, kiedy wykonywał dzieła Liszta na festiwalu Katowice Kultura Natura (link TUTAJ), natomiast sam utwór na żywo słyszałem tylko raz, w 2013 roku, kiedy razem z Kaspszykiem i OFN wykonał go Krystian Zimerman (nie mam linku, bo nie było wtedy bloga, ale grał rewelacyjnie). Lortie ceni i nagrywa muzykę polską – dla wytwórni Chandos zarejestrował razem z Edwardem Gardnerem właśnie Koncert Lutosa oraz Czwartą Szymanowskiego, aczkolwiek ta ostatnia jest jak na mój gust nieco zbyt sterylna. Całe szczęście styl autora Gier weneckich bardzo Lortiemu odpowiada. Jeśli słuchając Wajnberga wiedziałem, że kompozytor napisał ten utwór poniżej swoich możliwości, o tyle przy Lutosławskim miałem pewność, że słucham arcydzieła. Lortie świetnie odnajduje się w tej wyrafinowanej, nieco chłodnej i kryształowo czystej muzyce. Kaspszyk i Sinfonia Varsovia partnerowali mu znakomicie, świetnie podkreślając walory tego pięknego dzieła.
foto. Wojciech Grzędziński/NIFC
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl