Drugi (przynajmniej dla mnie) dzień na Chopinie i jego Europie był spotkaniem z południowokoreańskim zespołem KBS Symphony Orchestra, uważanym za jeden z najlepszych w tym kraju. Poprowadził go Pietari Inkinen, fiński dyrygent, którego słuchałem już w Kopenhadze w czerwcu, kiedy w ostatniej chwili zastąpił Michaela Tilsona Thomasa w Trzeciej Mahlera. Artysta od 2022 roku jest szefem orkiestry z Seoulu, a podczas warszawskiego występu postanowił zaprezentować repertuar po części polski, po części koreański, a po części czeski.
Pierwszym dziełem w programie była Arirang Fantasy z 1976 roku, kompozycja autorstwa północno koreańskiego (!) twórcy Choi Sung-hwana, oparta na pieśni ludowej o tym samym tytule, która zyskała dużą popularność po tym jak została użyta w filmie o tytule Arirang z 1926 roku. Jeśli o fantazję chodzi, to okazała się ona utworem ładnym, eufonicznym, a co za tym idzie przystępnym, choć w pamięć za bardzo nie zapadła (przynajmniej mnie). Była też rzewna i kiczowata, jakby żywcem wyjęta z soundtracku do jakiegoś łzawego melodramatu. Orkiestra brzmiała obiecująco – miała ciepłe, miękkie brzmienie, a tutti było barwne.
Solistką w I Koncercie skrzypcowym Karola Szymanowskiego była Bomsori Kim, laureatka II nagrody na Konkursie Wieniawskiego w 2016 roku. To artystka, której wykonania jakoś nieszczególnie mnie porywają. Zawsze świetnie dopracowane technicznie, są jednocześnie sterylne emocjonalnie i chłodne. Dlatego też zastanawiałem się czy ekstatyczny, ociekający dekadencką zmysłowością i rozmigotany Pierwszy Szymanowskiego jest dla niej odpowiednim utworem. Moje obawy okazały się uzasadnione. Kim wykonała partię solową bez zarzutu jeśli chodzi o technikę. Nie było tam miejsc, do których można by się było przyczepić. A jednak jej Szymanowski pozostawił wrażenie niedosytu, było to bowiem wykonanie zimne, uładzone, mało zmysłowe i przez to odarte z tej szczególnej jakby perfumowanej aury, jaką roztaczają dzieła Szymanowskiego pisane w tym okresie życia kompozytora. Inkinen akompaniował bardzo dyskretnie, momentami zdecydowanie zbyt cicho. Ponownie – technicznie wszystko było tam na swoim miejscu, ale nie składało się na sugestywną i wciągającą opowieść. Miało się raczej wrażenie że artyści starannie wykonują nuty, których raczej nie rozumieją, nie mówiąc już o ich przeżywaniu. Bomsori została jednak ciepło przyjęta, co zachęciło ją do wykonania na bis Kaprysu polskiego Grażyny Bacewicz. Tu także była sztywna i płaska.
Po przerwie – lekka i wdzięczna Ósma Antonína Dvořáka. Jej wykonanie było bardzo dobre. Orkiestra grała niezwykle starannie pod względem intonacji, barwy oraz stopniowania dynamiki, a jej brzmienie ponownie było ciepłe i dobrze stopione. Szczególnie dobrze wypadły dwa pierwsze ogniwa tego dzieła i chociaż części trzecia i czwarta także zagrane były poprawnie, to zacząłem zwracać baczniejszą uwagę na to, jak orkiestra kształtowała brzmienie. Otóż pewnym mankamentem była gra, która była przez cały czas staranna, ale jednocześnie ostrożna, tak jakby muzycy krępowali się puścić wodze fantazji i pozwolić muzyce płynąć. Była w tym śpiewność, ale mogła ona być jeszcze bardziej swobodna i plastyczna. W odcinkach rytmicznych niektóre akcenty mogły zostać mocniej zaznaczone. Ale ogólne wrażenia pozostały mi po tej Ósmej pozytywne, choć nie była to kreacja na miarę Beechama, Neeme Järviego czy Szella. Na bis zabrzmiał ostatni z Tańców słowiańskich z op. 46 – zagrany żywo i z energią. Więc potencjał na pewno w tej orkiestrze jest, tylko luzu i spontaniczności brak.
foto. Wojciech Grzędziński/NIFC
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl