Varietas delectat – takie motto wydaje się przyświecać Garrickowi Ohlssonowi przy układaniu programów recitali. Nie inaczej było także tym razem, podczas recitalu Amerykanina w Filharmonii Narodowej. Zaczął od Claude’a Debussy’ego i jego wczesnej Suite bergamasque, składającej się z czterech ogniw – Preludium, Menueta, Clair de lune i Passepied. Bardzo mnie swoją interpretacją Ohlsson zaskoczył. Spodziewałem się bowiem po nim wykonania bardziej rzeczowego. A otrzymaliśmy jednak suitę właśnie bardzo liryczną, pastelową i delikatną, a jej sercem było oniryczne, zagrane bardzo powoli i arcysubtelnie Światło księżyca. To nie był żaden rzewny nokturn, w jaki ogniwo to lubi się czasem zamienić!
Convocations to napisany w ubiegłym roku na zamówienie Ohlssona krótki utwór autorstwa australijskiego twórcy Thomasa Missona (rocznik 1992). W książce programowej twórca w dość zawiły sposób omówił genezę kompozycji, wskazując Sposalizo z Lat pielgrzymstwa Liszta jako źródło inspiracji. Jakoś mnie ten krótki twór nie zachwycił. Początek był bardziej melodyczny, a później pojawiło się dużo gęstych, dysonansowych akordów. Nie sądzę aby po dzieło to sięgnęło wielu pianistów i aby wynosiło coś nowego i świeżego do współczesnej literatury pianistycznej. Na zakończenie pierwszej części zabrzmiała Sonata es-moll Samuela Barbera z 1949 roku, której pierwszym wykonawcą był Vladimir Horowitz. Tu już mieliśmy sytuację odmienną, był to bowiem utwór ciekawy, z jednej strony osadzony w tradycji (bo stawiania na głowie harmonii to tam przecież nie było), z drugiej zaś wyrazisty dzięki ostrej rytmice. Ohlsson nie grał go z jakąś zawrotną wirtuozerią (chociaż by mógł), ale wydobył z niego dużo muzyki.
Convocations to napisany w ubiegłym roku na zamówienie Ohlssona krótki utwór autorstwa australijskiego twórcy Thomasa Missona (rocznik 1992). W książce programowej twórca w dość zawiły sposób omówił genezę kompozycji, wskazując Sposalizo z Lat pielgrzymstwa Liszta jako źródło inspiracji. Jakoś mnie ten krótki twór nie zachwycił. Początek był bardziej melodyczny, a później pojawiło się dużo gęstych, dysonansowych akordów. Nie sądzę aby po dzieło to sięgnęło wielu pianistów i aby wynosiło coś nowego i świeżego do współczesnej literatury pianistycznej. Na zakończenie pierwszej części zabrzmiała Sonata es-moll Samuela Barbera z 1949 roku, której pierwszym wykonawcą był Vladimir Horowitz. Tu już mieliśmy sytuację odmienną, był to bowiem utwór ciekawy, z jednej strony osadzony w tradycji (bo stawiania na głowie harmonii to tam przecież nie było), z drugiej zaś wyrazisty dzięki ostrej rytmice. Ohlsson nie grał go z jakąś zawrotną wirtuozerią (chociaż by mógł), ale wydobył z niego dużo muzyki.
Drugą część recitalu wypełniła w całości muzyka polska. Ohlsson zaczął ją od dwóch kompozycji Juliusza Zarębskiego – Berceuse As-dur op. 22 i Etiudy koncertowej g-moll op. 7 nr 2. Nie są te zapoznane dzieła jakimś gamechangerem jeśli chodzi o historię muzyki polskiej. To salonowe kawałki, będące świadectwem swojej epoki. Ale dobrze było usłyszeć je choć raz, i to w wykonaniu tak dobrym jak to Ohlssona. A potem był już tylko Chopin – Impromptu As-dur, Fantazja f-moll i Scherzo cis-moll. Wszystko tam było na swoim miejscu, naturalne, w doskonałych proporcjach, barwne, śpiewne, a kiedy trzeba to retoryczne i dramatyczne. To była gra starego mistrza, który nie musi już nic nikomu udowadniać i który cieszy się tym co robi. Ohlsson zagrał dwa bisy – Walc cis-moll op. 64 nr 2 i Mazurek cis-moll op. 50 nr 3.
A wieczorem – znów TWON, znów London Symphony Orchestra i Antonio Pappano, tym razem w repertuarze wyłącznie angielskim. Co ciekawe – to właśnie LSO prawykonała oba dzieła, które znalazły się w programie koncertu, a także zarejestrowała je po raz pierwszy pod batutami ich autorów w latach 20. i 30. ubiegłego stulecia. Na pierwszy ogień poszedł Koncert skrzypcowy h-moll Edwarda Elgara, który w złym wykonaniu potrafi straszliwie zmęczyć i znudzić. Tutaj jednak partię solową wykonywała znana mi do tej pory wyłącznie z nagrań norweska skrzypaczka Vilde Frang. Nie wiem czy kiedykolwiek będzie mi dane usłyszeć to dzieło w lepszym wykonaniu. Ba, nie wiem czy da się je w ogóle lepiej zagrać! Frang ma krystalicznie czysty dźwięk, odznaczający się przy tym wielką giętkością i plastycznością. Żaden detal i akcent nie jest dla niej za mały, każdy wydobywa i trafnie podkreśla, jednocześnie nie tracąc z oczu obrazu całości. Cała kompozycja wykonana była zresztą molto apassionato, co bardzo jej pomogło, nie pozwalając muzyce ugrzęznąć i nudzić. Także Pappano i LSO stanęli na wysokości zadania, a dyrygent poprowadził dzieło drapieżnie i z polotem. Zjawiskowo wypadł zwłaszcza akompaniament kadencji – delikatne, dzwięczne pizzicato/tremolo. Sama kadencja w wykonaniu Frang była magiczna – delikatna, czuła, ale jednocześnie nie popadała w sentymentalizm. O tym jak Norweżka wykonuje ten utwór będziemy mogli niedługo się przekonać, gdyż za kilka dni na rynku ukaże się jej nowy album z jego interpretacją, nagrany z Deutsches Symphonie-Orchester Berlin i Robinem Ticciatim. Jest na co czekać, bo Frang słusznie cieszy się obecnie opinią jednej z najlepszych skrzypaczek naszych czasów. Bisu nie było, ale oczekiwanie, że po wykonaniu takiego behemota ktoś będzie silił się na naddatki samo w sobie byłoby niehumanitarne.
A potem Planety Gustava Holsta, które na żywo słyszałem już po raz czwarty (dwa razy byłem na wykonaniu Martyna Brabbinsa, miałem też wątpliwą przyjemność przeżyć odbębnienie tego dzieła pod batutą Giancarla Guerrera). Miałem wrażenie że Pappano nie czuje muzyki Holsta (tak jak w Wiedniu nie czuł Brucknera ani Schuberta) tak jak czuje dzieła Sibeliusa. Czegoś mi w jego interpretacji brakowało. Orkiestra spisała się na medal (oprócz blachy w Jupiterze, gdzie trąbka zaliczyła małą wpadkę) i wszystko było tam zrobione jak należy, ale pewnym problemem stał się dla mnie dobór temp. Zasada była prosta – ogniwa szybkie (Mars, Merkury, Jupiter, Uran) wypadły najlepiej. Wolne zaś były zbyt powolne. Wenus i Saturn to adagia, ale i tak mogły być szybsze i bardziej płynne, a równie powolny u Pappana Neptun to przecież andante, ogniwo to powinno być więc szybsze. Czuło się w tych trzech częściach minimalny spadek koncentracji, a muzyka rozlewała się jednak zbyt szeroko. W ostatnim ogniwie śpiewał za estradą Kowieński Chór Państwowy, a czynić to raczył trochę pod dźwiękiem. Było to więc w sumie wykonanie bardzo dobre, ale nie aż tak porywające jak poniedziałkowy Sibelius. Na bis orkiestra zagrała Nemroda Elgara. Przyjęcie ze strony publiczności entuzjastyczne, ale nie aż tak jak wczoraj.
foto. Wojciech Grzędziński/NIFC
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl