Chopin i jego Europa (30 VIII 2024)

Wczoraj obyło się bez dokonywania dramatycznych wyborów. Koncerty były dwa (oba w Filharmonii Narodowej) i na oba dało się pójść, choć przerwa pomiędzy nimi była bardzo krótka. Pierwszy był koncert orkiestry Sinfonia Varsovia pod batutą Martijna Dendievela z utworami Josepha Haydna, Wolfganga Amadeusa Mozarta, Fryderyka Chopina i Mieczysława Karłowicza. Na pierwszy ogień poszła Symfonia C-dur nr 38 Echo, która została wykonana świetnie. Była w niej lekkość, wdzięk, przejrzystość i, co tak ważne u Haydna, humor. Pięknie wypadło przerzucanie się obu sekcji skrzypiec motywami w ogniwie drugim (to właśnie jest tytułowe Echo), a także rozbudowane solówki oboju (wykonała je Paulina Sochaj) w części trzeciej i czwartej.

Koncert na trzy fortepiany F-dur KV 242 to dzieło pozostające na marginesie dorobku Mozarta, grane bardzo rzadko. Tutaj partie solowe wykonali Dang Thai Son, Sophia Liu i Eric Lu. Cóż, nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, najlepsze dzieło tego kompozytora. Napisał je na potrzeby amatorek (pewnej hrabiny i dwóch jej córek), stąd też możliwości popisu są tu dość mikre. Także wykonanie nie było zachwycające. Dang grał wszak ze swoimi uczniami i być może dlatego tak to właśnie wypadło – jak uczniowskie wykonanie, dość kwadratowe i mało ciekawe. Nie pamiętam kiedy ostatnio wynudziłem się tak na utworze Mozarta. Ma bis artyści wykonali Romans A-dur Rachmaninowa na sześć rąk. Koncerty Lu jak do tej pory omijałem szerokim łukiem (i utwierdziłem się w tym, że miałem rację), bo jego grę w zasadzie od zawsze odbierałem jako sztywną. Dang pozostawał w tle. A Sophia Liu?

Po przerwie wróciła na estradę i wykonała partię solową w Wariacjach B-dur na temat Là ci darem la mano
Chopina. Powiem tak – nie jest to moja bajka. Technicznie jest ona niezwykle sprawna, gra szybko i czysto, ale jest to gra mechaniczna, pozbawiona giętkości, ekspresji czy pewnej figlarności, niezbędnej wszak w dziele będącym zbiorem wariacji na tematy z Don Giovanniego, opery opowiadającej o słynnym uwodzicielu. Ona ma dopiero 16 lat i nadal bardzo wiele doświadczeń przed nią, ale czy to usprawiedliwienie? Wszak Argerich czy Sokołow w tym samym wieku grali ekspresyjnie i z wyobraźnią. Na bis Liu wykonała Etiudę Ges-dur op. 10 nr 5 Chopina, tę samą, którą na bis wykonał kilka dni temu Bruce Liu. Różnica była kolosalna. Nie potrafię czerpać przyjemności z wykonania kogoś, kto gra jak automat do wystukiwania nut. W Wariacjach dużo bardziej interesowało mnie to co działo się w orkiestrze. To utwór Chopina, więc nie daje dyrygentowi dużego pola do popisu, ale Dendievel wycisnął z tej muzyki co tylko się dało. Słuchało się tego z zajęciem.

Na koniec – wielka późnoromantyczna symfonika w postaci poematu symfonicznego Odwieczne pieśni Karłowicza. Nie jestem fanem tego dzieła, które zda mi się przegadane, monotonne kolorystycznie i bardzo zależne od wpływów rosyjskich i niemieckich. Ale dyrygent poprowadził je w tak interesujący sposób, tak plastycznie i z taką wyobraźnią, że słuchałem jego interpretacji z dużym zainteresowaniem, a orkiestra spisała się na medal, grając z polotem i dużą energią, zwłaszcza w brawurowo wykonanej części trzeciej. Warto zwrócić baczną uwagę na Dendievela – to charyzmatyczny dyrygent, obstawiam że kolejne jego koncerty też będą warte uwagi. Mała uwaga na temat logistyki – najpierw wykonano symfonię Haydna w małym składzie, następnie dobre 10 minut trwało ustawianie na estradzie trzech fortepianów, a po wariacjach Chopina trzeba było przed Karłowiczem pozbyć się fortepianu z estrady, więc część osób pomyślała chyba, że to koniec koncertu. Niektórzy wyszli, a inni zaczęli kręcić się po sali, zapanowało więc ogóle rozprzężenie. Nie wspominam już o tym, że te wszystkie przerwy bardzo wydłużyły koncert.

Drugi koncert poświęcony został madrygałom tworzonym w XVI i XVII wieku. Nie ukrywam że nie jest to moja bajka, skusili mnie jednak wykonawcy – Collegium Vocale Gent i Philippe Herreweghe. Program nosił tytuł Et in Arcadia ego („Jestem także w Arkadii”), a zainspirowany został alegorycznym obrazem Guercina, przedstawiającym pasterzy kontemplujących leżącą na postumencie czaszkę. Zabrzmiały dzieła Salamone Rossiego, Giovanniego Giacoma Gastoldiego, Luca Marenzii, Claudia Monteverdiego i Sigismonda d’Indii. Wykonawców na estradzie było niewielu – mały zespół wokalny (sześć osób – dwa soprany, alt, dwa tenory i bas), kilku instrumentalistów (dwie skrzypaczki, wiolonczela, lutnia, klawesyn, kornet i puzon) i oczywiście Herreweghe, który czasem dyrygował, a czasem pozwalał pozostałym artystom muzykować na własną rękę. Całość została podzielona na kilka części – Wstęp, Rozdzielenie, Intymność, Śmierć i Spotkanie kochanków. Ogniwa instrumentalne przeplatały się tu z wokalno-instrumentalnymi, a całość (wykonana bez przerwy) była emocjonalnie spójną opowieścią. Wykonanie było świetne – subtelne, kunsztowne i dopracowane pod względem technicznym do najdrobniejszego szczegółu. Jest jednak coś takiego w tej muzyce, co sprawia, że nie rezonuje ona we mnie i kompletnie do mnie nie przemawia. Kiedy słucham jej dłużej niż przez 15 minut dopada mnie nuda, zaczyna brakować mi kontrastów dynamicznych i brzmieniowych. Nie winię za to artystów, bo oni zrobili swoje z wielką maestrią, ale dla mnie osobiście była to jednak nuda doskonałości.

 

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.