Filharmonia w Brnie zaproponowała w czwartkowy wieczór swoim słuchaczom wieczór wiedeński, poświęcony twórcom działającym na styku dwóch epok: klasycyzmu i romantyzmu. Koncertem tym kierował obecny szef artystyczny placówki, amerykański dyrygent Dennis Russell Davies, znany ze względu na promowanie twórczości Philippa Glassa, którego utwory często i chętnie nagrywa. Miałem w planach wybrać się na wrocławski koncert tych wykonawców w listopadzie, ale tak się złożyło że nie dałem rady, a obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji nadrobię tę zaległość.
Pierwsza cześć koncertu była poświęcona najbardziej romantycznemu z trzech kompozytorów, których dzieła znalazły się w programie – Franzowi Schubertowi. Na początek zabrzmiała uwertura Die Zauberharfe (albo, jak kto woli – Rosamunde). Rozpoczęła się dość niefortunnie, bo nierówno, a potem wcale nie było lepiej. Blacha jest w tej orkiestrze paskudna – toporna i brzydka, więc każdy akord tutti w forte brzmiał, jakby ktoś walił słuchających obuchem w głowę. Drewna nawet dało się słuchać, a najlepszy był kwintet, który wyróżniał się starannością jeśli chodzi o artykulację i intonację. Mimo wszystko bardzo brakowało mi w tym wykonaniu finezji i dopracowania detali. Najciekawszym elementem koncertu było wykonanie orkiestrowych wersji siedmiu pieśni tego kompozytora, które zaśpiewał Christoph Prégardien, którego słyszałem na żywo po raz pierwszy. Artysta wykonał co następuje (w nawiasach podaję kto co zorkiestrował): Greisengesang (Brahms), Ihr Bild (Webern), Du bist die Ruh (Reger), Ständchen (Offenbach), Der Wegweiser (Webern), Erlkönig (Berlioz) i Nacht und Träume (Reger). Artysty tego nie trzeba przedstawiać nikomu, kto interesuje się liryką wokalną. Pokazał swoimi interpretacjami wielką klasę, wrażliwość i wyczucie. Ma też rewelacyjną dykcję, więc dało się odróżnić każde słowo. Śpiewak nie starał się na siłę podkreślać znaczenia poszczególnych słów, śpiewał w naturalny i pozbawiony zmanierowania sposób. Jeśli dodamy do tego piękną barwę głosu, to w rezultacie otrzymamy wykonania, które naprawdę mocno zapadały w pamięć i serce. Może wolałbym jedynie, aby Król olch był bardziej dramatyczny, ale to już kwestia gustu. Rola orkiestry ograniczała się do akompaniowania, więc nie zwracała na siebie większej uwagi. Davies umiejętnie ściszył ją jednak w Królu olch, najwyraźniej więc swój fach zna.
Drugą część koncertu rozpoczęła rzadko grywana uwertura König Stephan Ludwiga van Beethovena, napisana na potrzeby sztuki poświęconej założycielowi państwa węgierskiego. Orkiestra zagrała ją tak jak uwerturę Schuberta z początku koncertu. Blacha tragiczna, matowa i brzydka, drewno neutralne, smyczki za to rozegrane i lepsze niż na początku. Wypada mi też zauważyć, że nie wszystko było tam równe i precyzyjne. Na zakończenie zabrzmiała Symfonia D-dur op. 12 nr 1 Vojtěcha Matyáša Jíroveca, twórcy urodzonego w Czeskich Budziejowicach, szerzej znanego jako Adalbert Gyrowetz. Artysta ten żył w latach 1763 – 1850, urodził się więc przed Beethovenem i Schubertem, przeżył też ich obu. Przez całe życie pozostał jednak wierny estetyce klasycznej. Słyszałem to dzieło po raz pierwszy. Jest do bólu schematyczne. Cześć pierwsza szybka z wolnym wstępem, potem Andante, Menuet z triem i na koniec finał w tempie Presto. Co zapadło mi w pamięć? Pizzicato smyczków w części wolnej, a także dowcipne pauzy w finale. A reszta? Jednym uchem wpadła, a drugim natychmiast wypadła. Jest to typowa produkcja tamtych czasów, a wszystko to już słyszało się gdzieś indziej, i to w dodatku zrobione lepiej. Ale samo wysłuchanie jakiegoś utworu zawsze ma jakąś wartość, choćby edukacyjną. Nauczyłem się, że do tego dzieła wracać na pewno nie będę. Co do samego wykonania, to było sprawne, a to głównie z tego powodu, że ciężar prowadzenia narracji spoczywa na smyczkach, a te są, jak już pisałem, całkiem przyzwoite.
Słowo o samym budynku, czyli Besedním důmu. Sala jest zaskakująco skromna jak na drugie co do wielkości miasto w kraju, liczące 380 tysięcy mieszkańców. W końcu Katowice mają 100 tysięcy mieszkańców mniej, a mają salę, która jest kosmicznie dobra. Tutaj zaś mamy coś, co przypomina raczej dom kultury, a nie salę filharmoniczną z prawdziwego zdarzenia. Nie ma tu nawet rzędów z prawdziwego zdarzenia, a po prostu ustawione luzem krzesła. Wszystko to zaniedbane i niedoinwestowane. Raczej nie będę tu przyjeżdżał zbyt często, o ile w ogóle.
foto. Jakub Joch
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl