O Czech Philharmonic Orchestra słyszałem wiele dobrego. Znałem ten zespół z licznych nagrań, a że były ciekawe to z chęcią skorzystałem z możliwości posłuchania tego zespołu na żywo podczas koncertu w Filharmonii Narodowej. Repertuar wzbudził we mnie mieszane uczucia. Bez utworu Antonína Dvořáka obejść się nie mogło, całe szczęście jednak wybrano mniej popularne jego dzieło – uwerturę Otello op. 93. Żywe zainteresowanie budziła IV Symfonia Bohuslava Martinů, kompozytora rzadko u nas wykonywanego. Jedynym dysonansem w tym zestawie był dla mnie V Koncert skrzypcowy A-dur KV 219 Wolfganga Amadeusa Mozarta. Utwór tyleż wdzięczny, co kompletnie niepasujący do dwóch pozostałych.
Szef Czech Philharmonic, Jiří Bělohlávek, poprowadził Otella sprawnie, szybko i dramatycznie. Jego zespół zabrzmiał przejrzyście i pewnie. Smyczki miały krótką i ostrą artykulację a drewno ciekawą barwę. Tylko sekcja blachy rozczarowywała. Zdarzały im się potknięcia intonacyjna, a wejścia były zbyt głośne i momentami brzydkie. Sam utwór był dramatyczny w wyrazie i miał wiele przykuwających uwagę momentów, ale Dvořák poprowadził narrację w dość chaotyczny sposób.
Partię solową w koncercie Mozarta wykonała południowokoreańska skrzypaczka Ye-Eun Choi. Zastąpiła w ostatnim momencie Nikolaja Znajdera, który odwołał się w ostatniej chwili. Zastępstwo nie wyszło utworowi na dobre. Miałem wrażenie, że koncepcje Bělohlávka i Choi były tak od siebie odległe, że artyści rzadko się spotykali. Dyrygent prowadził orkiestrę w stonowany, elegancki i rześki sposób. Choi za to była aż nazbyt wylewna w okazywaniu emocji. Miała ładną barwę, ale grała mocnym, pełnym, mięsistym i bardzo rozwibrowanym dźwiękiem, który do Mozarta nie pasował. Gdyby grała Czajkowskiego, Brahmsa lub Dvořáka – takie podejście byłoby adekwatne. Co gorsza – zdarzało jej się też pospiesznie kończyć frazy, zwłaszcza w „tureckiej” trzeciej części. Jeśli celem artystów było stworzenie jak największego kontrastu pomiędzy solistą a orkiestrą (w co osobiście wątpię) – to im się to udało. Bardziej prawdopodobne jest, że mieliśmy do czynienia z klasyczną niezgodnością charakterów. Sama sytuacja nagłego zastępstwa zapewne również nie dała im wystarczająco dużo czasu na wypracowanie spójnej interpretacji. Romantyczna Choi i klasyczny Bělohlávek nie stworzyli zgranego duetu.
IV Symfonia Martinů to dziwny utwór. Kompozytor postawił w nim na ostrą, wyrazistą rytmikę, a nastrój jest momentami wręcz maniakalny. Mamy tutaj tradycyjnie cztery części, ale tylko jedna z nich, trzecia, jest wolna. Nawet w tym Largo nie brak momentów o porywającej ekspresji. Orkiestra dopiero tutaj naprawdę się rozegrała i pokazała co potrafi, a potrafi bardzo wiele. Bělohlávek na podium dyrygenckim to osobliwy widok. Ruchy ma niezwykle oszczędne, nie szafuje ekspresją, nie popisuje się. Ale jeśli już zdarzy mu się okazać emocje – orkiestra natychmiast to wyłapuje i sprawnie za nim podąża. Kulminacje Symfonii były wyraziste, miały oszałamiającą moc.
Dwuczęściowy deser rozpoczął Bělohlávek od Tańca komediantów z opery Sprzedana narzeczona Bedřicha Smetany. Było szybko i efektownie, a nastrój był w zasadzie identyczny z tym co zabrzmiało przed chwilą w utworze Martinů. Wykonawcy wyrównali jednak nastrój wykonaniem Valse triste… Oskara Nedbala z baletu Opowieść Honzy. Ciekawe uzupełnienie programu. Mało znany utwór, a ładny, urokliwy i na pewno warty wysłuchania.
Foto: DG Art Projects/Filharmonia Narodowa