Nikogo nie trzeba przekonywać, że Wiener Philharmoniker to jedna z najlepszych orkiestr Starego Kontynentu. Nikogo nie trzeba również przekonywać, że Daniel Barenboim to jeden z najbardziej rozpoznawalnych pianistów i dyrygentów naszych czasów. Zatem duet idealny, skazani na sukces? Okazuje się, że niekoniecznie.
Program, jaki dyrygent zaproponował publiczności podczas piątkowego koncertu w Musikverein, zawierał dwie pierwsze symfonie – Siergieja Prokofiewa i Gustava Mahlera, obie zresztą utrzymane w tonacji w D-dur. Połączenie ciekawe, koncert nie za długi, bo oba utwory trwają razem 1 godzinę i 15 minut, a w obu jest co pokazać. Barenboim pokazał jednak, że Symfonia klasyczna może zabrzmieć ciężko, niemrawo i bez polotu. Ataki orkiestry były masywne i bezwładne, całość natomiast sprawiała wrażenie jakiegoś dziwacznego mariażu Prokofiewa z brzmieniami typowymi dla stylistyki Brucknera i Brahmsa. Barenboim narzucił wartkie tempo tylko w czwartej części, ale było to zdecydowanie za mało, aby zatrzeć nie za dobre wrażenie wywołane przez trzy poprzednie ogniwa. Barenboimowi należą się co najwyżej brawa za wynalezienie nowego kompozytora: Johannesa Antonowicza Prokofiewa.
Często się jednak zdarza, że pierwszy punkt programu służy li tylko za rozgrzewkę dla wykonawców i że ci dają z siebie o wiele więcej w drugim utworze. Z jednej strony tak się też właśnie stało, a z drugiej – niekoniecznie. Było tu wiele rzeczy, które musiały się podobać. Nienaganna, staranna gra orkiestry, przepiękne, dźwięczne piana, (zwłaszcza w sekcji waltorni!), robiły znakomite wrażenie. Tutti było dźwięczne i soczyste, świetnie wypadły efekty przestrzenne w części pierwszej, świetnie zbalansowane było brzmienie pomiędzy sekcjami orkiestry. Słychać było, że Wiedeńczycy są w świetnej formie i że nie ma dla nich w tej symfonii rzeczy, które byłyby zbyt trudne. Całość była więc znakomicie ogarnięta i przemyślana. Rzecz jednak w tym, że to wszystko za mało. Barenboim i Wiedeńczycy imponowali, ale nie porywali, a w wykonaniu brakowało ognia i pazura. Znakomicie zabrzmiał lendler, ale już klezmerskie epizody w trzeciej części wypadły nijako i brakowało im charakteru. Ten sam mankament dawał się odczuć w kulminacjach w części pierwszej i czwartej. Były zagrane imponująco pod względem technicznym, ale brakowało w nich ognia i poczucia, że są ważnymi punktami spójnej opowieści. Dlatego też pomimo wszystkich niewątpliwych zalet nie była to kreacja zapadająca w pamięć, poruszająca czy głęboka. Orkiestra grała jak na autopilocie, dźwiękiem co prawda pięknym i pełnym, ale wykonawcy nie dotarli do sensu emocjonalnego tego utworu, ślizgając się po powierzchni, co było mało satysfakcjonujące i nie dawało poczucia nasycenia. Barenboim zaprezentował się jako sprawny technik, który przyszedł i zrobił za co mu zapłacono – chłodno i bez większego zaangażowania. A zatem rozczarowanie – chyba największe w historii dotychczasowych wizyt w Wiedniu.
foto. Harald Hoffmann/DG