Zróżnicowany program zaplanowano na drugi z kolei koncert Eiji Oue z orkiestrą NFM Filharmonii Wrocławskiej. Zabrzmiała IV Symfonia B-dur op. 60 Ludwiga van Beethovena i Święto wiosny Igora Strawińskiego.
Muszę Was od razu ostrzec, że moja relacja jest niepełna i dotyczyć będzie tylko i wyłącznie wykonania Święta wiosny. Wrocławskie korki uniemożliwiły mi uczestniczenie w pierwszej części koncertu i tym samym wysłuchanie symfonii Beethovena. Czy jest czego żałować? Nie wiem, ale Czwarta nie należy do moich ulubionych dzieł tego kompozytora, dlatego też nie była to strata zbyt dotkliwa.
Znacznie bardziej interesowało mnie Święto. To kompletnie odmienne dzieło niż ta symfonia Beethovena. Ostry i brutalny balet od chwili premiery w 1913 roku fascynuje surowym kolorytem i niezwykłą pomysłowością w zakresie rytmiki i orkiestracji. Eiji Oue, ze swoją egzaltowaną gestykulacją i żywym temperamentem wydawał mi się idealnym wykonawcą tego utworu. Moje nadzieje spełniły się… częściowo.
Co było dobrego w tym wykonaniu? Świetne solówki poszczególnych instrumentów. A to przejmujące solo kontrabasu tuż pod koniec pierwszej części, w scenie błogosławieństwa ziemi przez Starca; a to repetująca jeden dźwięk waltornia jako akompaniament dla rożka angielskiego w części drugiej; a to dobrze wydobyta partia klarnetu basowego; a to ładna barwa trąbek, a to ostre zawołania waltorni w ostatnim tańcu. Miałem również wrażenie, że całość brzmiała przejrzyście, pomimo ogromnego składu.
A jednak było tu też coś, co mi w słuchaniu przeszkadzało. Święto wiosny ma budowę dość luźną, ale jednak jakieś poczucie ciągłości być tu musi, aby rzecz była spójna. Wykonanie Oue cierpiało na tę samą chorobę, która toczyła jego wykonanie Piątej Mahlera przed tygodniem, a mianowicie na fragmentozę przewlekłą. Każda fraza była tu z innej parafii, nie łączyła się z tym co było poprzednio i z tym co nadchodziło po niej. Naprawdę lubię Eiji Oue, ale nie zaszkodziłoby nikomu gdyby na moment przestał rozkoszować się sobą oraz swoimi emocjami i zwrócił uwagę na to, co robi orkiestra. Chociaż i tak przez większość czasu wydawał się opanowany. Tylko raz miałem wrażenie, że padnie na podium i zacznie robić pompki. Dyrygent nie przekonał do siebie orkiestry, nie stworzył z dzieła Strawińskiego spójnej opowieści. Święto wiosny, jakkolwiek głośne, dysonansowe i brutalne by nie było, nie powinno być przecież radosnym łomotem, pozbawionym myśli przewodniej.
Nie zrozumcie mnie źle – nie lubię być krytykancki. Nie lubię na siłę doszukiwać się mankamentów. Sprawia mi to przykrość. Lubię i cenię Oue, lubię i cenię orkiestrę NFM. Zarówno dyrygenta jak i zespół stać na dużo więcej.
Foto: Bogusław Beszłej/archiwum Narodowego Forum Muzyki
Wczoraj miałem to samo wrażenie w warszawskiej filharmonii przy VII symfonii Beethovena. Eiji Oue obudził warszawska orkiestrę do wysiłku, świetnych brzmień, pięknych „kawałków”, ale cala symfonia w I, III i IV części zdawala się porozdzielana przerwami na poszczególne „wejścia”, brak było narastania emocji, spajającego całość pulsu, Ten sposób prowadzenia zdawał sie idealny w Messiaenie, ale Beethovena przeniósł na „Warszawską Jesień”. Widownia zachwycona, a ja – laik muzyczny – zostalem sie bez dreszczy, które budzi we mnie zawsze VII z Kleiberem, Gardinerem czy każdą dobra niemiecką orkiestrą …
Widzi Pan, zastanawiam się, na ile to jest specyfika amerykańskiego dyrygowania, które jest (to tylko moja hipoteza) nastawione bardziej na jaskrawy efekt i na ciekawą „choreografię” dyrygenta niż na muzyczne poczucie ciągłości. Messiaen to jednak inny idiom, muzyka bardziej nastawiona na barwę niż na strukturę, nic więc dziwnego, że tam takie podejście się sprawdza.