Pierwszy koncert grała 30 sierpnia w Ateneum Orkiestra Filharmonii Czeskiej, a więc zespół, który od momentu pierwszego usłyszenia na żywo w czerwcu zeszłego roku wielbię i na którego koncerty jeżdżę kiedy tylko mogę.
Pierwszym dziełem w programie był Koncert na dwa fortepiany i orkiestrę, napisany w 2017 roku przez Bryce’a Dessnera, artystę urodzonego w 1976 roku. Dzieło powstało z myślą o Katii i Marielle Labèque, które wykonały je także podczas tego wieczoru. Dyrygował znakomity dyrygent Manfred Honeck, którego nie miałem do tej pory okazji słyszeć na żywo. Kompozycja ta wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Najmniej udaną wydała mi się pstrokata i nieco zbyt rozwichrzona część pierwsza, w której ostre wejścia perkusji przeplatały się z partiami solistek. Potem jednak było już tylko lepiej. Drugie ogniwo było eteryczne w brzmieniu, pozwoliło pokazać się pianistkom od delikatnej i lirycznej strony, co też zresztą im pasowało, gdyż obie mają lekki i jasny dźwięk. Akompaniowały im jasne i delikatne dźwięki instrumentów perkusyjnych – dzwonków i ksylofonu. Ogniwo to przeszło attacca w dynamiczny i optymistyczny finał, w którym królowała ostra i motoryczna rytmika. Ten brzmiący niemal jak stylizacja muzyki barokowej finał podniósł poziom napięcia na sali i sprowokował publiczność do gorącej owacji, co z kolei sprawiło że pianistki odwdzięczyły się bisem – czwartym z Four Movements for Two Pianos Philipa Glassa, wykonanym absolutnie bezbłędnie, z fenomenalnym wyczuciem dramaturgii.
Druga część koncertu należała już w całości do Honecka, orkiestry i do V Symfonii Piotra Czajkowskiego. Zdarzały się w niej Honeckowi niezbyt liczne i raczej nieszkodliwe manieryzmy. A to pobawił się frazowaniem, a to dynamiką w którejś z sekcji (najczęściej w blasze). Jednak tam gdzie trzeba było potrafił wcisnąć gaz do dechy i naprawdę pozwalał orkiestrze pograć. Kulminacje były porywające, elektryzujące i ekstatyczne. Wiele było tu wyrazistych kontrastów. Dobrym przykładem było pierwsze ogniwo, które rozpoczęło się powoli i bardzo cicho, by później błyskawicznie się rozkręcić. Chwalenie gry Filharmoników Czeskich mija się z celem, bo kto ich słyszał ten wie, że to klasa sama w sobie. Jednak nawet mając tę wiedzę muszę podkreślić, że ich gra wywarła ogromne wrażenie. Wielkie brawa należały się zwłaszcza waltorniom, które dały z siebie wszystko. A solo rogu w drugim ogniwie było już w ogóle bajeczne – delikatne i aksamitne w barwie. Gra orkiestry była znakomitym mariażem dyscypliny i wyobraźni. Tempa przyjęte przez Honecka były szybkie, a w finale, po przejściu od początkowego Andante maestoso do Allegro vivace już zupełnie zawrotne. Ale wybory dyrygenta były trafne i dostosowane do możliwości orkiestry. Słuchało się tego wykonania siedząc wręcz na krawędzi fotela.
Sir Simon Rattle żegna się z London Symphony Orchestra, wykonując z nią Dziewiątą Mahlera, co jest bardzo symboliczne. Utwór ten słyszałem na żywo w wykonaniu Paavo Järviego, Isaaca Karabtchevskiego, Gabriela Chmury, Bernarda Haitinka i Yaroslava Shemeta. Nie znam natomiast jeszcze najnowszego nagrania pod batutą Rattle’a, który paradoksalnie nagrał go na dzień dobry ze swoją nową orkiestrą, czyli z Symphonieorchester des Bayerischen Rundfunks. Ale o tym innym razem! Jeśli chodzi o bukaresztańskie wykonanie Dziewiątej, to było ono niezwykle dopracowane od strony technicznej. W kwestii jakości wykonania była to absolutna światowa czołówka. Ale jednocześnie Rattle zrobił to, co często mu się zdarza. Zaimponował, ale nie wzruszył. Była to bowiem interpretacja nierówna, w której elementy naprawdę świetne i fascynujące łączyły się z takimi, które nijak nie mogły się podobać i nijak miały się do dramaturgii dzieła. Zacznijmy od plusów. Przede wszystkim znakomity był kwintet – przejrzysty i wyrazisty, atakujący dźwięki ostro i z pasją. Rattle zadbał też o to, aby narracja była płynna, za co należą mu się wyrazy uznania. Pięknie zbudował główną kulminację w pierwszym ogniwie – usłyszeliśmy potężne uderzenie tam-tamu, a potem… ciężkie i bezwładne wejście puzonów, które odebrało muzyce cały impet. Tam-tamu i bębna basowego nie było też zresztą słychać w tym ogniwie prawie wcale, co też liczy się na minus. Znakomicie wypadł lendler – popis wirtuozerii i wyczucia stylu muzyki Mahlera dało tu drewno i smyczki. Grupy te znakomicie wyczuły styl muzyki austriackiego kompozytora, z jego czarnym humorem i idącą za tym dźwiękową brzydotą. Rondo-Burleska pod względem dramaturgii zbudowana była imponująco, ze świetnie skontrastowanym środkowym epizodem i przepięknymi glissandami harf. Ale i tu zdarzały się osobliwe rzeczy – a to podobnie jak wcześniej bezwładnie brzmiące puzony, a to dzwonki, na których grano tak głośno że wybijały się na pierwszy plan w tutti (no, to też jest jednak sztuka…). Adagio było przepiękne, grane z odpowiednią dawką ekspresji, a ostatnia kulminacja była naprawdę potężna, ale… czegoś mi w tej interpretacji zabrakło. Jakiejś kropki nad i. Może tej zmartwiałej, skoncentrowanej ciszy, która zapada wtedy, kiedy słychać że publiczność naprawdę przeżyła ten utwór, jest nim prawdziwie wstrząśnięta i potrzebuje chwili na ogarnięcie się? Tutaj brawa rozległy się prawie od razu po tym jak wybrzmiała muzyka. Nie tak powinien się kończyć wieczór z Dziewiątą Mahlera. Nie odebrałem interpretacji Rattle’a jako zaangażowanej opowieści, a bardziej jak rzeczowy, elokwentny, ale mało porywający wykład.
foto. Cristina Tanase, Andrada Pavel/Enescu Festival