Drugi występ Gewandhausorchester pod dyrekcją Herberta Blomstedta rozpoczął się wykonaniem lekkiej i pogodnej V Symfonii B-dur Franza Schuberta. Było to muzykowanie identyczne w charakterze do tego, które usłyszeliśmy wczoraj. Pozbawione ostentacji, pogodne, pełne pokory i ujmująco naturalne. Tempa były umiarkowane, ani za szybkie ani za wolne, akcenty rytmiczne rozłożone prawidłowo, z odpowiednią emfazą. Wszystkie te elementy były na swoim miejscu. Balans pomiędzy grupami orkiestry – wzorcowy, wszystko doskonale słyszalne, przejrzyste, a jednocześnie pełne ciepła. Skład orkiestry słusznie trochę zmniejszony, ale przez to doskonale pasował do nie tak dużej przecież sali Ateneum. Było to tak samo ujmujące i organiczne jak wczorajszy Bruckner.
Blomstedt włączył też do programu dwa dzieła Franza Berwalda, szwedzkiego twórcy epoki romantyzmu. Jako kompozytor powszechne uznanie zdobył on dopiero po śmierci, za życia nie doceniano go za bardzo, więc aby zarobić na życie pracował jako ortopeda, a potem zarządca tartaku i fabryki szkła. Blomstedt wybrał dwa dzieła swego krajana – Erinnerung and die norwegischen Alpen i III Symfonię Singulière. Oba te dzieła powstały w latach 40. XIX. Pierwsze z nich okazało się pastoralnym obrazkiem, łagodnym, lirycznym w nastroju. Wykonane zostało przez Gewandhausorchester z wyczuciem i elegancją. Ale też nie był to utwór, który czymś specjalnym by się wyróżniał, nie wywarł też jakiegoś ogromnego wrażenia. Co innego III Symfonia! Ta okazała się dziełem zwartym, o ciekawych, charakterystycznych tematach, które kompozytor w ciekawy sposób przekształcał, jednak ich powroty były za każdym razem doskonale słyszalne. Najbardziej chwytliwa była chyba myśl otwierająca całą kompozycję. Miało się ochotę powiedzieć: „ten to wie jak zacząć, żeby przyciągnąć uwagę słuchaczy!”. Część druga była o tyle intrygująca, że było to Adagio, którego środkową cześć stanowiło Scherzo. Można było dosłuchać się w tej muzyce wpływów Mendelssohna, ale dobrze zasymilowanych przez Berwalda. Trzecim i ostatnim ogniwem było brawurowe, energiczne Presto. Symfonia jest sama w sobie intrygująca, wyrazista, ma w sobie coś nordyckiego, tak jak kompozycje Griega i Sibeliusa. Trzeba będzie o Berwaldzie jeszcze pomówić na blogu. Wykonanie było znakomite. Gewandhausorchester znów pokazała że ma ciemne, gęste brzmienie, a także że jest zespołem jednocześnie zdyscyplinowanym i wrażliwym. Jest coś niezmiernie poruszającego w fakcie że Blomstedt nadal darzy muzykę skandynawską taką atencją, uznaniem i entuzjazmem.
Drugi występ należał do Israel Philharmonic Orchestra, którą ostatni raz słyszałem 4 lata temu w Trzeciej Mahlera pod dyrekcją Zubina Mehty w NFM podczas ostatniej trasy koncertowej artysty w roli szefa tego zespołu (nie pisalem o tym, bo pracowałem wtedy w NFM, więc… sami rozumiecie). Tamtą interpretację oceniłem jako dość powierzchowną, zachwycił mnie natomiast piękny dźwięk zespołu. Tym razem poprowadził go obecny szef, Lahav Shani. Na pierwszy ogień poszła II Uwertura Es-dur op. 24 Louise Farrenc, uczennicy Hummla, Moschelesa i Reichy. Ciekawy wybór, bo nie da się powiedzieć, aby była to twórczyni bardzo popularna i rozpoznawalna, a jak wiadomo nie znaczy to od razu że muzyka jest mało ciekawa. Powiedziałbym jednak, że to konkretne dzieło Farrenc było dość eklektyczne w stylu, pobrzmiewało wyraźnie Schumannem i Mendelssohnem. Rozpoczęło się majestatycznym wstępem, a zakończyło w szybkim tempie. W uszy rzuciło mi się, że brzmienie blachy jest matowe, a czasami niepotrzebnie krzykliwe, natomiast drewno przez prawie cały czas pozostawało gdzieś w tle.
Spore zaskoczenie czekało słuchaczy w Symfonii nr 104 D-dur Londyńskiej Josepha Haydna. Było to bowiem wykonanie wyraźnie inspirowane praktyką historyczną. Smyczki grały bez wibracji, co natychmiast zmieniło sposób brzmienia całej sekcji. Shani podkreślił także ostre wejścia kotłów, interesująco zmieniał także dynamikę. Wysublimowanie w tej kwestii sprawiało, że słuchało się tego wykonania z dużą przyjemnością, tym bardziej że tempa były wartkie, a muzyka brzmiała żywo i była pełna energii. Dyrygujący przez cały koncert z pamięci i bez batuty Shani lubi zwracać na siebie uwagę. Dyryguje bardzo wyraziście, a jego gesty zwracają uwagę tak orkiestry jak i publiczności. Nie popada jednak, całe szczęście, w akrobatykę w stylu Bernsteina czy Oue.
W drugiej części koncertu show skradł znakomity skrzypek Gil Shaham. Także on nie krył się z emocjami w czasie grania i w czasie pauz, ale były one u niego jakoś bardziej naturalne niż u Shaniego. Dźwięk jego instrumentu nie był może duży i donośny, ale ciepły, ekspresyjny i pełen wyjątkowej słodyczy, która bardzo pasowała do Koncertu Brahmsa. Słuchanie Shahama nastręczało jednak pewnych problemów. Skrzypek lubił bowiem wchodzić w interakcje z innymi muzykami – czasem odwracał się w stronę dyrygenta, innym razem w stronę koncertmistrza – a to sprawiało, że raz był bardziej, a innym razem mniej słyszalny. Uśmiechał się przy tym do nich i w miarę możliwości wykonywał gesty zgodne z charakterem muzyki. Wszystko to złożyło się na angażujące, bardzo ciepłe i pełne wzajemnej sympatii muzykowanie, zwieńczone efektownie wykonanym, ognistym finałem. Na bis Shaham wykonał z akompaniamentem orkiestry Schön Rosmarin Fritza Kreislera. Jeśli już przy orkiestrze jesteśmy – to słuchając Brahmsa utwierdziłem się tylko w tym, co usłyszałem już na samym początku. Bardzo porządny kwintet, drewno praktycznie cały czas w tle (za wyjątkiem pięknie wykonanej solówki oboju w ogniwie drugim), a blacha bardzo przeciętna. Forma orkiestry jest według mnie niższa niż kiedy słyszałem ją ostatnio i nie jest to już zespół pierwszoligowy.