Dzień prawie w całości poświęcony twórczości Antona Brucknera, z niewielkim wyjątkiem w postaci krótkiego dzieła Georga Enescu, które rozpoczęło koncert w Ateneum. Grała Gewandhausorchester, którą słyszałem na żywo po raz pierwszy, dyrygował zaś urodzony w 1927 roku Herbert Blomstedt, będący obecnie najstarszym aktywnym zawodowo dyrygentem. Wykonanie Siódmej Brucknera było o tyle gratką, że to właśnie ten zespół zagrał to dzieło po raz pierwszy pod batutą Artura Nikischa w 1884 roku. Byłem więc ciekaw jak wypadnie ten utwór, ciekawiło mnie także jak interpretacja Blomstedta różnić się będzie od ostatniego nagrania dzieła z udziałem Gewandhausorchester pod batutą Andrisa Nelsonsa, obecnego szefa artystycznego orkiestry.
Rozpoczynające koncert Prelude a l’unisson Enescu był krótkim, nastrojowym, lekko orientalnym w brzmieniu utworem przeznaczonym na smyczki i kotły. Zagrany został tonem miękkim i nasyconym, który dobrze pasował do tej muzyki. Wejścia instrumentów były jednak ostre i zdecydowane, dzięki czemu muzyka brzmiała też stanowczo. Bardzo zaskakujące było przejście do VII Symfonii E-dur Brucknera. Tremolo skrzypiec rozległo się tuż po tym jak wybrzmiały ciche uderzenia kotłów wieńczące dzieło Enescu. Był to niecodzienny zabieg, ale o dziwo pasował do obu dzieł i do niezwykłej, skupionej atmosfery koncertu. Skupienie to zresztą utrzymało się (rzecz niezwykła!) do samego końca Symfonii. Nawet pomiędzy jej częściami nie było żadnego kasłania, żadnych szeptów czy wiercenia się. To było absolutnie wyjątkowe. Trzeba być nie lada mistrzem, aby wytworzyć taki nastój. Tak samo jeśli chodzi o kontakt z orkiestrą – Blomstedt uzyskiwał co chciał za pomocą najlżejszych gestów – komunikował swoje życzenia lekkim skinieniem głowy, uśmiechem, lub delikatnym, ale jakże sugestywnym gestem dłoni, który natychmiast znajdował odzwierciedlenie w brzmieniu zespołu. Jeśli o nie chodzi – to było dokładnie takie, jakie zapamiętałem z nagrania Nelsonsa. Ciemne, gęste, jędrne, nasycone, z przepiękną, wysublimowaną blachą (rewelacyjne tuby wagnerowskie!) i aksamitnymi smyczkami. Od razu było słychać że to Brucknerowska orkiestra, że czują te muzykę. Czuł ją też znakomicie Blomstedt. Jego interpretacja była organiczna, pozbawiona ostentacji, a przy tym, co tak ważne u Brucknera, długo oddechowa. Słychać było, że artysta znakomicie panuje nad formą, a kolejne epizody przepływały z jednego do kolejnego w naturalny i logiczny sposób. To samo z kulminacjami – były zbudowane przepięknie, płynnie, bez wysiłku. Słychać było, że orkiestra chce dać z siebie wszystko i że Blomstedta uwielbia. To było muzykowanie najwyższej próby, które jest tak skupione, tak esencjonalne, że całkowicie i bez reszty wciąga w świat danego kompozytora. A świat Brucknera jest przecież bardzo specyficzny, kompozytor ten uchodzi przecież za „trudnego”. Nie tutaj, nie w takim wykonaniu. Publiczność (a ja na pewno!) siedziała jak na szpilkach od początku do końca. Brawa były bardzo długie i rzęsiste. Blomstedt, który liczy przecież 96 lat i porusza się z dużą trudnością, ma w sobie nadal wiele energii i entuzjazmu. Był w znakomitym kontakcie z orkiestrą, poprowadził zresztą symfonie z pamięci. Niezwykły, wyjątkowy koncert! Ze wszystkich Siódmych Brucknera, które słyszałem na żywo pod dyrekcją wybitnych (Semkow, Skrowaczewski, Haitink) i mniej wybitnych (Liebreich) dyrygentów ta była całościowo chyba najbardziej porywająca.
Drugi koncert Tonhalle Orchester Zurich pod batutą Paavo Järviego zawierał jedno tylko dzieło – IX Symfonię Brucknera. Różnica pomiędzy oboma grającymi dziś zespołami i kierującymi nimi kapelmistrzami nie mogła być chyba bardziej jaskrawa. Brzmienie szwajcarskiej orkiestry jest dużo jaśniejsze niż Gewandhausorchester a także bardziej rozproszone. Odebrałem je także jako bardziej płaskie, ale na pewno po części jest to kwestia akustyki, bo o ile Ateneum jest salą dość małą, to Sala Palatului jest ogromna i na pewno akustycznie trudniejsza do ogarnięcia. Jednak były też różnice w samej koncepcji obu dyrygentów. U Estończyka nie było takiego skupienia jak u Blomstedta. Tempa wybrał trafnie i zdarzały mu się tam piękne momenty prawie całkowitego zatrzymania narracji, ale problem stanowiły kulminacje. Järvi traktował je prawie bez wyjątku siłowo, a blacha reagowała na jego wskazówki aż nazbyt entuzjastycznie, a że brzmienie miała, jak wspomniałem, dość płaskie, to rezultat nie był porywający. W piano blacha wypadała o wiele lepiej, aż tak hojne szafowanie brzmieniem tej sekcji nie było więc w moim odczuciu dobrym pomysłem. W Dziewiątej Järviego Bruckner wydał mi się kompozytorem prawie ekstrawertycznym w porównaniu do introwertycznej, pogłębionej interpretacji Blomstedta. Najlepiej chyba wyszła Estończykowi część druga, która była ostra, brutalna i grana bez żadnych zahamowań w kwestii wydobywania z zespołu potęgi brzmienia. Znakomite wrażenie robiła ostra artykulacja smyczków oraz gra kotłów. Grający na tym ostatnim instrumencie muzyk używał twardych pałeczek, co pomogło podkreślić wyrazistą rytmikę tego ogniwa. Rzecz w tym, że obie części wolne pozostawiły pewien niedosyt. Pod względem technicznym były zrealizowane bez zarzutu (piękny był zwłaszcza kwintet i drewno), tempa były dobrane bardzo sensownie, brak tu było także częstych w jego wykonaniach manieryzmów, choć w pierwszym ogniwie zdarzyło się Järviemu wprowadzić w jednym miejscu mocno akcentowaną artykulację staccato. Być może interpretacja Estończyka wypadłaby lepiej, gdyby nie jaskrawy kontrast z wykonaniem z godziny 17. Niebezpiecznie jest znaleźć się w takim towarzystwie!