George Enescu Festival to impreza imponująca jeśli chodzi o długość trwania i rozmach (strona festiwalu TUTAJ). Kiedy więc dowiedziałem się, że otrzymałem akredytację – nie pozostało mi nic innego jak zorganizować wypad do stolicy Rumunii.
Pierwszy koncert, w którym wziąłem udział odbył się w Ateneul Român. Jest to niewielka sala koncertowa wybudowana w 1888 roku. Grała WDR Sinfonieorchester Köln, w roli solisty wystąpił niemiecki baryton Matthias Goerne, dyrygował zaś dyrektor artystyczny festiwalu, rumuński kapelmistrz Cristian Măcelaru, urodzony w 1980 roku. Jako pierwsze zabrzmiało dzieło zatytułowane Formido, prawykonane w zeszłym roku w Kolonii pod batutą Măcelaru. Jego autorem jest Dan Dediu, współczesny rumuński kompozytor rocznik 1965. Wykonane w ojczyźnie twórcy po raz pierwszy, okazało się dziełem pastiszowym. Rozpoczęło się od gwałtownych dźwięków drewna w wysokim rejestrze, przerywanych melancholijnymi wtrętami blachy w tłumikami. Trochę było tam efektów sonorystycznych, więcej jednak ostinat i efektownych wejść perkusji. Całość mocno przywodziła na myśl któryś z utworów Revueltasa. Był to utwór lapidarny i efektowny, aczkolwiek skłamałbym, gdybym napisał, że zapadł mi mocno w pamięć. Obecny na koncercie kompozytor odebrał swoją porcję oklasków.
Następnie Matthias Goerne wykonał siedem pieśni z Des Knaben Wunderhorn Gustava Mahlera (Zu Strassburg auf der Schanz, Rheinlegendchen, Nicht wiedersehen!, Das irdische Leben, Urlicht, Revelge i Der Tambourg’sell) w aranżacji Detleva Glanerta, które złożyły się na zgrabną i raczej poważną w wyrazie całość. Były to interpretacje poruszające, dość retoryczne, ale solista nigdy nie popadał w tym względzie w przesadę. Măcelaru akompaniował z wyczuciem, z dużą dbałością o prawidłowe proporcje brzmienia, nie zagłuszając śpiewaka. Uwagę zwracały ostre, dobitne akcenty rytmiczne, które nadawały zadziorności pieśniom wojskowym. Ciekawym doświadczeniem było wysłuchanie Urlicht w wersji na głos męski. Wykonanie wypadło bardzo sugestywnie i poruszająco, tym bardziej że Goerne zaśpiewał tę pieśń delikatnie i z prostotą. Pewnym mankamentem wykonania były natomiast zbyt prędkie tempa, jakie okazjonalnie przyjmował dyrygent. Muzyka Mahlera zyskuje jednak na większym zaokrąglaniu fraz. Brzmienie odchudzonej nieco orkiestry (4 pulpity pierwszych i drugich skrzypiec, 4 kontrabasy, pozostałych nie zliczyłem) było przejrzyste i precyzyjne.
Drugą cześć koncertu wypełniło fantastyczne, dynamiczne i ekscytujące wykonanie baletu Drewniany książę Béli Bartóka. Tutaj lakoniczność i ostrość w kończeniu fraz, która mogła przeszkadzać w Mahlerze, stała się zaletą, była bowiem w pełni zgodna ze stylem muzyki węgierskiego kompozytora. Fascynował blask i przejrzystość brzmienia, ostrość akcentów, świetny dobór temp i umiejętność wydobycia z gęstej faktury rozmaitych orkiestrowych efektów specjalnych. Frapował dobór dynamiki – sala nie jest duża, ale pomimo tego że ani kompozytor ani wykonawcy głośności nie żałowali, to nigdy nie było tu wrażenia przytłoczenia dźwiękiem, a raczej doskonale dobranych proporcji. Nic więc dziwnego że publiczność przyjęła wykonanie z wielkim entuzjazmem, a orkiestra odwdzięczyła się porywającym, buńczucznym wykonaniem V tańca węgierskiego Brahmsa. Orkiestra pokazała się od jak najlepszej strony – to zdyscyplinowany zespół, zdolny wszakże do gry z wielkim rozmachem i blaskiem.
Drugi koncert odbył się w ogromnej Sala Palatului, zdolnej pomieścić 4 000 słuchaczy. Liczący obecnie 87 lat Zubin Mehta to jeden z dyrygentów reprezentujących pokolenie urodzone w latach 30. Podczas swojego pierwszego z dwóch koncertów podczas Festiwalu Enescu (oba odbyły się z zespołami Maggio Musicale Fiorentino) artysta poprowadził Otella Verdiego (na tym koncercie nie byłem), na drugim zaś – preludium do czteroaktowej opery Edyp autorstwa patrona festiwalu oraz II Symfonię Gustava Mahlera. Pierwsze z tych dzieł postało w latach 1922-1931, a wystawione zostało po raz pierwszy w Paryżu w 1936 roku. Krótkie Preludium okazało się być dziełem ciekawym, utrzymanym w ciemnych barwach, zawierało także ciekawe efekty artykulacyjne w postaci frullata fletów.
Jednakże to Druga Mahlera była tutaj daniem głównym. Była ona zaskakująca, i to z kilku powodów. Po pierwsze – znając znakomite nagranie Mehty dla Dekki z 1975 roku byłem zaskoczony jak mało zmieniła się jego koncepcja tego dzieła. Nic w tym oczywiście złego, tym bardziej że nagranie jest jednym z najlepszych jakie znam! Po drugie – zadziwiała zdolność ogarnięcia przez dyrygenta wielkiej, wielopoziomowej formy tego skomplikowanego dzieła. To była Druga Mahlera dyrygowana „z lotu ptaka” – podczas słuchania tego wykonania miało się przed sobą cały utwór, a nie tylko ciąg oderwanych od siebie epizodów. Zdolność takiego sklejenia narracji to rzadka sztuka, spotykana najczęściej właśnie u mistrzów starego pokolenia. W interpretacji Mehty nie było żadnych martwych punktów, tempa były wartkie (ale nigdy zagonione), a muzyka płynęła potoczyście, płynnie przechodząc od jednego odcinka do drugiego i od ogniwa do ogniwa. Orkiestra Maggio Musicale Fiorentino była dużo liczniejsza niż radiówka z Kolonii – pierwszych skrzypiec było tu 14, drugich 12, a kontrabasów 8 (altówek i wiolonczel nie liczyłem). Przekładało się to oczywiście na większą masę dźwięku, ale też na jego ciepło i soczystość. O ile WDR Sinfonieorchester Köln imponowała przejrzystością brzmienia, o tyle zespół z Florencji frapował przede wszystkim ciepłem. Już początek Symfonii, grany z furią przez kontrabasy i wiolonczele, nie pozostawił wątpliwości w kwestii tego, że kwintet jest rzeczywiście bardzo mocnym elementem tego zespołu. Kontrabasy były zresztą szalenie wyraziste przez cały czas trwania symfonii, w przepiękny sposób budowały napięcie w marszu żałobnym w przetworzeniu oraz później w zakończeniu. Podobnie było zresztą z pozostałymi instrumentami, które są tak ważne w tym i w późniejszych ogniwach – z harfą i perkusją. Zostały świetnie wydobyte z brzmienia wielkiej orkiestry. Szczególnie ważne było to w przypadku tam-tamu, który odzywał się w momentach kulminacyjnych i zawsze był doskonale słyszalny. Problem w tym, że Mahler wymaga w partyturze dwóch tam-tamów – jednego niskiego, a drugiego wysokiego. Słuchając tego wykonania miałem wrażenie, że tego drugiego w ogóle nie było w składzie orkiestry. Nie było go słychać ani w pierwszym, ani w piątym ogniwie. Poszczególne Części były świetnie ze sobą skontrastowane. Pierwsze było dynamiczne i drapieżne, z powolną i upiorną kulminacją w przetworzeniu oraz znakomicie wyczutym zakończeniem. W Lendlerze orkiestra czarowała pięknym, soczystym i śpiewnym brzmieniem smyczków. Część ta prowadzona była przy tym wartko i potoczyście, z wyrazistym podkreśleniem rytmiki. W trzecim ogniwie Mehta znakomicie wydobył sarkastyczny charakter muzyki, zaakcentował też liczne smaczki w postaci partii kontrabasów czy dialogu fletu i solowych skrzypiec. Świetna kulminacja („lament odrazy”) oraz zakończenie, z cichym, ale doskonale słyszalnym dźwiękiem tam-tamu. Solo w Urlicht śpiewała Kanadyjka Michèle Losier. Jak na mój gust wykonała to ogniwo w nieco zbyt egzaltowany sposób, pomagając sobie wydatnie żywą gestykulacją. Miała dość mały głos, który może i dobrze brzmiał w wielkiej sali przy oszczędnym akompaniamencie, ale kiedy brzmienie (już w piątej części) stawało się bardziej gęste to kompletnie się gubił. Solo sopranowe wykonywała Niemka Christiane Karg. Jej głos był znacznie bardziej nośny i mięsisty, przez co była o wiele lepiej słyszalna niż koleżanka. Imponująco wypadł wielki, wielowątkowy finał, który Mehta także poprowadził potoczyście i płynnie. Pięknie i soczyście brzmiały wielkie kulminacje, a także majestatyczny marsz. Chór – znakomity. Mankamenty wykonania? Stanowczo za ciche uderzenia kotłów w Scherzu. Mało subtelna momentami gra blachy, która też pogubiła się kompletnie na początku piątej części. Zbyt głośna gra dętych blaszanych za sceną. Grały one tylko z prawej strony estrady, podczas gdy Mahler chciał, aby część grała z prawej, a część z lewej strony, co w zamierzeniu stwarzać miało efekt wielkiej przestrzeni. Było też w tym wykonaniu kilka nierównych wejść, a samo zakończenie mogło być bardziej potężne, bardziej definitywne. Ale nie zmienia to faktu, że brana jako całość Druga Mehty wypadła imponująco. Była szalenie sugestywna i wciągająca. Zdecydowanie wolę takie właśnie całościowe dyrygowanie niż kolejny album młodego gniewnego, który na złość kompozytorowi dłubie w detalach, nie mając obrazu całości. Mehta jest kruchym staruszkiem, który porusza się z największą trudnością, ale kiedy zasiada przy podium dyrygenckim nadal jest w stanie elektryzować wykonawców oraz publiczność i odtwarzać muzykę na najwyższym poziomie. Doceniła to bukaresztańska publiczność, nagradzając artystów wyjątkowo długimi i rzęsistymi oklaskami. Ze wszystkich wykonań dzieł Mahlera, które słyszałem na żywo pod batutą Mehty (a słyszałem także Trzecią i Dziewiątą z Izraelczykami we Wrocławiu) to było zdecydowanie najlepsze!
foto. Andrada Pavel, Catalina Filip/Enescu Festival