Wczoraj dwa koncerty, oba w wykonaniu tych samych orkiestr i dyrygentów co wczoraj. Koncert Filharmoników Czeskich rozpoczął się od wykonania I Symfonii C-dur Ludwiga van Beethovena. Było ono zdecydowanie bardziej klasyczne niż romantyczne. Ba, o ile nie było historycznie poinformowane to śmiało można nazwać je historyzującym. Drewno nieco w tle, wejścia blachy mocne i zdecydowane, a to samo tyczyło się też kotłów. Mało wibracji w smyczkach, znakomita, ostra artykulacja, wyraziste akcenty rytmiczne i sforzata, konsekwentnie szybkie tempa, a przy tym mało rubata i retoryki – wszystkie te elementy złożyły się na interpretację spójną i ciekawą, która wszak nigdy nie zmieniła się w bezmyślną, pozbawioną wyczucia rąbankę, jaką znamy z nagrań Norringtona czy Antoniniego. Wartko płynęła część druga, a także tutaj Honeck w ciekawy sposób podkreślił rytmy, nawet w mało oczywistych miejscach. Był to więc Beethoven śmiały, bojowy i optymistyczny. Młody twórca, przed którym cały świat stoi otworem – taki obraz wyłaniał się z interpretacji Honecka.
Następnie zabrzmiała orkiestrowa Fantazja na motywach z opery Rusałka Antonína Dvořáka, skompilowana przez Tomáša Ille i Manfreda Honecka. Okazała się ona całkiem zgrabnym, trwającym 20 minut, dobrze zrobionym potpourri. Nie zabrakło tam także popularnej arii Měsíčku na nebi hlubokém, w której sopran zastąpiony został przez skrzypce solo. Całość była barwna, efektowna i atrakcyjna w odbiorze, a wykonana została z blaskiem i wielką energią.
Drugą część koncertu wypełnił monumentalny, trwający prawie pół godziny poemat symfoniczny Vox maris (Głos morza) autorstwa George’a Enescu. Powstawał przez ponad dwie dekady, w latach 1929-1951, a prawykonany został dopiero w 1964 roku. Treść przestawia się następująco: na początku kompozytor przedstawia ciszę i spokój na morzu, potem wprowadza pieśń marynarza (solo tenorowe za sceną), wypłynięcie okrętu na morze, następnie wzbierający coraz bardziej sztorm, katastrofę i zatonięcie okrętu (kilka krzyków chóru, sama katastrofa symbolizowana jest przez uderzenie tam-tamu, jak w analogicznej scenie w Szeherezadzie Rimskiego-Korsakowa), spokojny, ale i ponury obraz morza, a na końcu śpiew syren (wokaliza żeńskiej części chóru). Uwagę zwracała tu bogata orkiestracja z użyciem m.in. wtopionego w brzmienie orkiestry fortepianu czy windmaschine. Najbardziej intrygująco brzmiało jednak samo zakończenie, przeznaczone na grającą cicho perkusję. Na pewno jest to utwór ciekawy i niebanalny, zdradzający dużą indywidualność Enescu. Gdybym miał bowiem zgadywać kto jest autorem tego dzieła, nie wiedząc że to on, to miałbym pewien problem. To przy okazji kolejny „morski” utwór należący do muzyki pierwszej połowy XX wieku, który postawić można w jednym rzędzie z La mer Debussy’ego, Une barque sur l’océan Ravela, Jura Čiurlionisa, Sea Symphony Vaughana Williamsa czy III Symfonią Västkustbilder Atterberga. Jeśli chodzi o wykonanie to zarówno orkiestra jak i Chór Filharmonii Georga Enescu stanęły na wysokości zadania.
Koncert London Symphony Orchestra rozpoczął się dziełem autorstwa patrona festiwalu. Voix de la nature (Głos natury) miał być w założeniu suitą, ale Enescu ukończył w 1935 roku tylko pierwsze ogniwo – Nuages d’automne sur les forêts (Jesienne obłoki nad lasem – tytuł godny Debussy’ego!). Jest to dzieło, w którym melancholia przeplata się z niepokojem. Rozpoczyna je mroczne solo wiolonczeli, potem narracja rozwija się interesująco, barwy nieco się rozjaśniają, pojawia się czelesta i fortepian (którego prawie wcale nie było tu niestety słychać). A więc kolejny mało znany utwór z przebogatego dorobku Enescu.
Drugą część koncertu wypełniła potężna Symfonia Turangalîla Oliviera Messiaena. Cóż, muszę być szczery – nie przepadam za większością jego dzieł. Są dla mnie przesłodzone, pretensjonalne i odrzucająco swiętoszkowate. Całe szczęście to konkretne dzieło ma swoje przepiękne momenty i potrafi naprawdę szczerze zachwycić. Słyszałem je do tej pory na żywo dwa razy – za pierwszym wykonał je rzetelnie Antoni Wit w Filharmonii Narodowej, za drugim mniej zachwycająco Alexander Liebreich w NOSPRze. Po wczorajszym Mahlerze miałem pewne obiekcje co do tego, jak wypadnie ten koncert, ale całe szczęście niepotrzebnie. Było tu wszystko czego tak brakowało mi w poprzednim koncercie Londyńczyków. Miło było słyszeć, że orkiestra ta nie tylko potrafi grać bezpiecznie i gładko, ale też potrafi zatracić się w wykonywanym dziele i ostro jechać po bandzie, tak jak właśnie zrobiła to w utworze Messiaena. To arcybarwne, psychodeliczne, rozbuchane, trwające prawie półtorej godziny orkiestrowe monstrum przeznaczone na gigantyczny skład tętniło życiem od pierwszego do ostatniego dźwięku. Orkiestra nie potrzebowała się nawet rozpędzać – już od pierwszych dźwięków grała na najwyższych obrotach i tak pozostało przez cały czas trwania utworu. Perkusja była tym razem po prostu fenomenalna, a kulminacje z jej udziałem zapierały dech w piersiach – tak było w części piątej, która nieformalnie dzieli utwór na dwie połowy (nic dziwnego że publiczność zerwała się do oklasków, a Rattle zszedł na chwilę z podium, żeby napić się wody) oraz w orgiastycznym finale. Widoczne zaangażowanie wykonawców, rewelacyjnie wysoki poziom i witalność tej interpretacji sprawiała, że przez cały czas trwania utworu siedziałem jak na szpilkach. Była tu też delikatność i liryzm, podkreślone najlepiej w szóstej części, czyli w Ogrodzie miłosnego snu. Tym razem proporcje brzmienia w orkiestrze były doskonałe – nic tu nie ginęło, żaden instrument nie wyskakiwał też nagle na pierwszy plan jak diabeł z pudełka. Partie solowe wykonali: na fortepianie Peter Donohoe (który wziął udział w nagraniu tego utworu z Rattlem jeszcze w Birmingham w latach 80.) oraz na falach Martenota Cynthia Millar. Oboje sprawili się znakomicie. Donohoe grał z wielką intensywnością i werwą, dźwiękiem jasnym i ostrym, a bardzo specyficzny dźwięk instrumentu Millar (który kojarzyć się może z filmami science fiction z lat 50.) był doskonale zbalansowany z resztą orkiestry. Była doskonale słyszalna, ale jednocześnie nigdy nie wysuwała się na pierwszy plan. Messiaen tak tłumaczył zaczerpnięty z sanskrytu tytuł tego dzieła: „Lîla dosłownie oznacza grę – ale zabawę w sensie boskiego oddziaływania na kosmos, grę tworzenia, niszczenia, rekonstrukcji, grę życia i śmierci. Lila to także miłość. Turanga: to czas, który biegnie jak galopujący koń; to czas, który przesypuje się jak piasek w klepsydrze. Turanga to ruch i rytm. Turangalîla oznacza zatem jednocześnie pieśń miłosną, hymn radości, czasu, ruchu, rytmu, życia i śmierci”. W innym miejscu zaś dodał, że radość wyrażona w tym utworze jest „nadludzka, wzbierająca, oślepiająca, nieograniczona”. Tę intensywność bardzo czuło się w czasie wykonania pod batutą Rattle’a. Turangalîlę w ogóle wykonuje się rzadko, a tak fenomenalnego jej wykonania prędko nie usłyszymy. Jest to pewien paradoks – wykonanie Dziewiątej Mahlera, którą uwielbiam, nie wzbudziło wielkich emocji, a Turangalîla, za którą nie przepadam, wbiła mnie w fotel. Ale jest to utwór trudny w odbiorze, który nadal przegania z sali mniej wytrwałych słuchaczy.
foto. Alex Damian/George Enescu Festival