Odbywające się co pięć lat festiwale poświęcone twórczości Krzysztofa Pendereckiego są już chyba stałym elementem życia kulturalnego Warszawy. Tegoroczna edycja zbiega się z 85. urodzinami twórcy Anaklasis. To dobra okazja, aby przyjrzeć się jego twórczości z trochę innej perspektywy. Dlatego też Elżbieta Penderecka podjęła decyzję, aby podczas tegorocznego Festiwalu zaprezentować te dzieła, dla których brakło miejsca w programie edycji sprzed pięciu lat temu. To mądra decyzja, a tym bardziej przecież uzasadniona, że dzieł w katalogu Pendereckiego jest mnóstwo. Pomimo więc takiego ograniczenia (nie zawsze konsekwentnie przestrzeganego, bo wykonano i II Symfonię i I Koncert skrzypcowy) i tak jest w czym wybierać. Została też zachowana formuła znana już z poprzednich Festiwali, zgodnie z którą na jeden utwór przypada jeden wykonawca.
Podczas koncertu inauguracyjnego nie zmieniła się tylko orkiestra. Zaszczyt ten przypadł Orkiestrze Filharmonii Narodowej, co nie powinno nikogo dziwić, biorąc pod uwagę długoletnią tradycję tego zespołu w wykonywaniu dzieł Pendereckiego. Na początek zabrzmiał Polonez dla Niepodległej, który poprowadził młody, bo urodzony w 1992 roku, Dawid Runtz. To krótka, trwająca może 3 minuty, całkowicie tonalna, urokliwa i trochę sentymentalna miniatura, której nie należy traktować zbyt serio. Pomimo bardzo oficjalnych okoliczności związanych z obchodami stulecia niepodległości, Penderecki uznał najwyraźniej, że mniej znaczy więcej. Dobra decyzja.
II Koncert wiolonczelowy z 1982 roku to już zupełnie inny utwór. Rozbudowany, jednoczęściowy, trwający ok. 40 minut, stanowi poważne wyzwanie zarówno dla wykonawców, jak i odbiorców. Trzyma w napięciu cały czas. Nie ma w nim miejsc, w których można złapać oddech, pomimo że są tam odcinki w których w cichej dynamice grają tylko poszczególne instrumenty. Partię solową wykonał Amit Peled, a orkiestrę poprowadził Michał Klauza. To była piękna kreacja. Peled nie przesadzał z ekspresją, nie nadużywał wibracji, dzięki czemu jego interpretacja tej tak emocjonalnej muzyki była jednocześnie wciągająca, jak i odrobinę zdystansowana, a przez to nie przytłaczała odbiorców. Również orkiestra spisała się na medal, a Klauza zwracał baczną uwagę na poczynania solisty, co nadawało wykonaniu spójności. Peled grał na świetnym instrumencie – był to bowiem Stradivarius z 1733 roku, który należał kiedyś do Pabla Casalsa.
Jako danie główne otrzymaliśmy wielkie dzieło wokalno-instrumentalne Pendereckiego – Powiało na mnie morze snów… Pieśni zadumy i nostalgii na wielką orkiestrę, chór i troje solistów – sopran (Wioletta Chodowicz), mezzosopran (Małgorzata Pańko) i baryton (Mariusz Godlewski). Nie przepadałem wcześniej zbytnio za tym utworem. Wydawał mi się zdecydowanie zbyt długi i nazbyt patetyczny. Jednak wykonanie pod batutą Jacka Kaspszyka pozwoliło spojrzeć na tę muzyka z innej strony. Może była to strona bardziej zniuansowana, delikatniejsza, a przez to znacznie ciekawsza. W śledzeniu narracji wydatnie pomogło też wyświetlanie tekstów na ekranie nad estradą. Nagle nic się nie dłużyło, stało się nie tylko bardziej zrozumiałe i bardziej przystępne, ale też wysoce zajmujące, a momentami wywołujące nawet ciarki na plecach. Oba zespoły Filharmonii Narodowej spisały się pod batutą Kaspszyka na medal – brzmiały plastycznie, doskonale pomogły też uwypuklić bogatą i efektowną, migotliwą kolorystykę. Solistki, panie Chodowicz i Pańko poradziły sobie znakomicie, natomiast pan Godlewski nie był chyba w dobrej kondycji. Głos z trudem przebijał się przez orkiestrę, a w niektórych momentach trzeba było wręcz domyślać się tekstu śpiewanego przez wokalistę. Jako całość było to bardzo piękne i poruszające doświadczenie.
Kompozytor był oczywiście obecny na sali, a sposób w jaki publiczność wyrażała mu serdeczne uznanie odpowiadał okazji i statusowi artysty. Nie każdy przecież dostaje stojącą owację na wejściu. Krzysztof Penderecki z pewnością na nią zasłużył.
foto. Bruno Fidrych/Stowarzyszenie Ludwiga van Beethovena