Messa da Requiem Giuseppe Verdiego to utwór bardzo podatny na wszelkiego rodzaju wyolbrzymienia i manieryzmy. To dzieło liturgiczne, ale jednocześnie nosi znamiona operowego stylu kompozytora. Jest pełna rozmachu, energii, a śpiewność melodii łączy się z typowo włoską emocjonalnością. Rzecz w tym, że jeśli dołoży się do muzyki zbyt dużo emocji – zmienia się ona we własną karykaturę.
Dobrze wiedział o tym Sir John Eliot Gardiner, który wystąpił w czwartek z tym dziełem w Musikverein Wiedniu. Dyrygent często to dzieło teraz wykonuje (prowadził je też na zakończenie tegorocznej edycji Wratislavia Cantans), za każdym razem z tymi samymi zespołami. Również w stolicy Austrii pokierował Orchestre Révolutionnaire et Romantique oraz Monteverdi Choir, które przecież sam uformował i którymi kieruje od lat. Również zestaw solistów był ten sam – Corinne Winters (sopran), Ann Hallenberg (mezzosopran), Edgaras Montvidas (tenor) i Gianluca Buratto (bas). Oczywiście truizmem jest stwierdzenie, że Gardiner jest specem od wykonań historycznie poinformowanych, takim samym też truizmem będzie też stwierdzenie, że takie właśnie było jego wykonanie Requiem. Paradoksalnie jednak w tym truizmie krył się sekret wykonania dzieła włoskiego kompozytora.
Brzmienie Orchestre Révolutionnaire et Romantique było cienkie i transparentne. Kwintet smyczkowy bardzo na tym zyskał. Nie przytłaczał innych sekcji, ale doskonale się z nimi komponował. Blacha potrafiła być głośna i ostra, ale nigdy nie była wulgarna i nigdy nie zagłuszała innych sekcji orkiestry. Rewelacyjnie brzmiała w Dies irae, Tuba mirum, Rex tremendae czy w Sanctus, Gardiner postarał się też o to, aby wydobyć z niej mniej oczywiste detale. Wspaniale wypadła sekcja drewna, a uwagę zwracały przede wszystkim rewelacyjne, sarkastyczne fagoty.
Monteverdi Choir miał brzmienie doskonale stopione, selektywne, piękne w barwie i wyraźne pod względem dykcji. To nie był wielki romantyczny chór, który przytłacza potęgą brzmienia i wyje tak, że się ściany trzęsą. Był wyrazistym, wrażliwym instrumentem, używanym z wyczuciem. Miał przepiękne, eteryczne piana. Rozpoczęcie całego dzieła – Requiem aeternam, miało w sobie coś chłodnego i nierzeczywistego, ale było to jak najbardziej adekwatne do charakteru muzyki. Nie znaczy to też, aby temu zespołowi czegokolwiek brakowało w odcinkach w których wymagany był duży wolumen brzmienia. Nawet wtedy jednak Monteverdi Choir brzmiał przejrzyście i klarownie. Nic się tam nie gubiło i nic się nie zamazywało.
Również wszyscy soliści stali na wysokim poziomie. Nie szarżowali z ekspresją, nie popadali w nazbyt manier i nie uromantyczniali muzyki na siłę. Byli też przez większość czasu doskonale słyszalni. Wyjątkiem była Corinne Winters, która momentami była słabo słyszalna w Libera me, ale oprócz tego nie można było mieć zastrzeżeń co do obsady.
Wszystkich wykonawców spajała osoba i wizja Gardinera. Dyrygent poprowadził dzieło Verdiego w szybkich tempach, ocalając je tym samym od monotonii, grożącej wielkim formom. Było to dyrygowanie pozbawione ostentacji, intelektualne, skupione na konstrukcyjnych elementach dzieła. Było w tym jednak coś ożywczego, świeżego, ponadczasowego i prawdziwie porywającego. Gardiner potrafił, kiedy chciał, wydobyć ze swoich zespołów ogrom emocji, nigdy jednak nie popadał przy tym w przesadę i nie szukał efektów tylko i wyłącznie dla nich samych. Był w tym ogromny szacunek wobec wykonywanej muzyki. Były tam fragmenty zachwycająco finezyjne – sam początek dzieła, Lux eaterna, Lacrimosa; były odcinki porywająco szybkie, dynamiczne i gwałtowne – jak choćby ogniście wykonane Dies irae. Jednym z najciekawszych elementów tej interpretacji było jednak Libera me, gdzie budując ostatnią kulminację Gardiner najpierw gwałtownie zwolnił, budując napięcie, a następnie równie mocno przyspieszył, co dało poczucie spontaniczności i uwolnienia ogromnego ładunku energii. Świetne wykonanie, spójne, doskonale zrównoważone, przepełnione szacunkiem do intencji kompozytora. Tak sobie myślę, że może jak już to ograją to będzie nowe nagranie? Wcale bym się nie obraził.
fot. Sim Canetty Clarke