Program czwartkowego koncertu abonamentowego w siedzibie NOSPR pomyślany był ciekawie. Chociaż wypadł w dniu urodzin Ravela, w programie nie znalazł się niestety ani jeden jego utwór, wykonano za to dwa dzieła jego krajanów działających w tym samym czasie.
Paula Dukasa mało się u nas gra, mało się też go zna (za wyjątkiem, oczywiście, Ucznia czarnoksiężnika), miłą odmianą więc było posłuchać jego baletu La Péri, łącznie z Fanfarą. Jeszcze milej byłoby jednak posłuchać tego dzieła w wykonaniu bardziej zniuansowanym, bo to delikatna, koronkowa i barwna muzyka, która źle znosi brak subtelności i precyzji czy forsowanie dynamiki. Początkowa Fanfara była zagrana szybko, ale dźwiękiem ostrym i nachalnym, a potem nie było niestety dużo lepiej.
Garrick Ohlsson, laureat Konkursu Chopinowskiego z 1970 roku, znany jest z ciekawych i niestandardowych wyborów repertuarowych. Tym razem zaprezentował katowickiej publiczności Koncert fortepianowy op. 38 Samuela Barbera, dzieło z 1962 roku. Jest to utwór energiczny, motoryczny, zaprojektowany, aby pokazać wirtuozerię pianisty. Ohlsson poradził sobie z nim zresztą znakomicie, grając go w suchy i nieco kościsty sposób, co pasowało do tej muzyki. Rzecz w tym, że oprócz ładnej części drugiej, Canzony, mało w tej bieganinie muzyki, a Koncert jest w gruncie rzeczy dość miałki. Na bis zabrzmiał Mazurek cis-moll op. 50 nr 3, zagrany przez pianistę szkliście i delikatnie.
Symfonia instrumentów dętych Igora Strawińskiego, napisana ku czci Claude’a Debussy’ego, jest utworem, w którym dla odmiany muzyki jest aż nadto, i każda nuta ma tu znaczenie. Narracja jest bardzo skondensowana i pomimo że utwór trwa ok. 10 minut, to daje dużo satysfakcji i jest treściwy. Czuć też w zwrotach melodycznych, że Święto wiosny nie było aż tak odległe w czasie. Utwór został wykonany poprawnie.
Koncert zakończyło Morze Debussy’ego. Kiedy słuchałem wykonania Hindoyana, mając jeszcze na świeżo w pamięci interpretację Berlińczyków, przypomniało mi się powiedzenie przypisywane Sir Thomasowi Beechamowi: „trzeba równo zacząć i równo skończyć, publiczności nie interesuje to, co dzieje się pośrodku”. Niestety, dyrygent najwyraźniej nie zrozumiał żartu i potraktował powyższy bon mot serio, przez co wykonanie było ciągłą walką o utrzymanie precyzji i intonacji. Jedynym elementem, który robił dobre wrażenie, było wartkie tempo zaadaptowane przez dyrygenta.
foto. Bartek Barczyk/NOSPR