Muszę przyznać się szczerze, że do niedawna nie przepadałem za nagraniami Georga Szella. Jego interpretacje uznawałem za niezwykle dopracowane technicznie, ale jednocześnie lodowato zimne, suche, pedantyczne, oschłe, drętwe, sztywne pod względem rytmiki, a przez to pozbawione życia. Dyrygent nie był też sympatycznym człowiekiem. Był władcą absolutnym Cleveland Orchestra. Musiał mieć ostatnie słowo – nie tylko w kwestiach muzycznych (co raczej oczywiste, bo piłował swoich muzyków bez litości), decydował też o tym w jaki sposób panie sprzątające mają myć podłogę (!!!), jakiego rodzaju długopisy zamawiać do biblioteki (!!!), a także jak mają wyglądać muzycy w orkiestrze (!!!). Miał obsesję na punkcie tego, że grający tam panowie nie mogli mieć nawet śladu zarostu na twarzy. Dzisiaj tego typu dyktatorskie zapędy już by raczej nie przeszły, choć słyszałem o dyrygencie/dyrektorze/dyktatorze władającym w jednej z naszych wybitnych instytucji kultury, który decydował, jakiego rodzaju papier toaletowy znajduje się w łazienkach. Jaki kraj, taki Szell. Nie jestem wielkim fanem control freaków, więc od nagrań węgierskiego maestra trzymałem się raczej z dala. Być może mój błąd polegał na tym, że w pierwszej kolejności sięgnąłem po jego rejestracje utworów Mahlera, które rzeczywiście są nieszczególne. Być może to kwestia tego, że Szell, jak sam przyznawał, wychował się w atmosferze, w której na dokonania Mahlera patrzono nieufnie i bez entuzjazmu. Postanowiłem jednak jakiś czas temu poznać rejestrację jednego z ostatnich koncertów węgierskiego dyrygenta i jego orkiestry, który odbył się 22 maja 1970 roku w Tokio. Był to jeden z ostatnich występów Szella, który był już wówczas śmiertelnie chory. Zmarł 30 lipca tego samego roku. Mamy więc do czynienia z wykonaniem, które stało się testamentem tego artysty.
Album otwiera Uwertura do Wolnego strzelca Carla Marii von Webera. Jest to wykonanie finezyjne, świetnie zniuansowane pod względem dynamiki. Przepiękne, miękkie i śpiewne waltornie zaraz na początku! Także później jest jasne, że słuchamy doskonale zgranego, niezwykle precyzyjnie działającego zespołu, gdzie wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Balans pomiędzy grupami jest znakomity, nie zawodzi także artykulacja, zwłaszcza w smyczkach. Brakowało mi jednak w tym wykonaniu nieco szaleństwa, całość wydała mi się zbyt starannie kontrolowana. Nie miałem tu takich dreszczy jak choćby w czasie słuchania koncertowego nagrania Beechama z 1935 roku, które naprawdę wbija w fotel. Cóż, taki już smutny los pierwszego utworu w programie – niemal zawsze służy orkiestrze do rozegrania się.
Symfonia g-moll Wolfganga Amadeusa Mozarta nie jest, rzecz jasna, zagrana w duchu wykonawstwa historycznego. Tempa są jak na dzisiejsze standardy nieco powolne, osadzone, a brzmienie dość masywne. Zaskoczyło mnie jednak wykonanie tego dzieła, choćby ze względu na mnogość subtelnych, stosowanych z dużym wyczuciem rubat. Te lekkie zawahania tempa, delikatne zwolnienia i przyspieszenia, zwątpienia i zrywy emocji pasowały doskonale do charakteru dzieła, ale także sprawiały, że brzmiało ono nieco romantycznie. Czy to wada? W żadnym wypadku, w tym późnym, dość mrocznym dziele kompozytor przeczuwał już nadejście kolejnej epoki. Poza tym wszystko jest tu doskonale dopracowane pod względem technicznym. Jest tu z jednej strony ciepło i ekspresja, ale także precyzja i przejrzystość. Finał jest porywający – zagrany z ogniem i wielkim zaangażowaniem. Poza tym w ostatecznym rozrachunku nie liczy się jak bardzo dana interpretacja jest „poprawna”, ale na ile jest muzykalna. A ta jest bardzo muzykalna.
Jednak główną atrakcją albumu jest II Symfonia Sibeliusa. Cieszy się ona wielką popularnością, ale ja osobiście jakoś szczególnie za nią nie przepadam. Choć może nie jest to odpowiednie określenie – inne jego symfonie lubię po prostu bardziej. Dlaczego? Otóż Druga pochodzi z pierwszego etapu twórczości Fina, jest jeszcze dość romantyczna, a także nieco bombastyczna, zwłaszcza w finale. Sibelius nie przepadał za retorycznymi zakończeniami swoich utworów. Wiele z ogniw w jego symfoniach kończy się w dziwny sposób. Nagle się urywają, co brzmi tak jakby Sibeliusowi nie chciało się dłużej myśleć o tym, jak porządnie je zakończyć. Dla mnie to w porządku, powiedział co miał powiedzieć i tyle – cześć. Jednak w Drugiej Sibelius przegiął w drugą stronę, a to z kolei sprawia, że dzieło jest dość problematyczne. Często jest tak, że im bardziej jej interpretacja jest romantyczna, tym jest gorsza, bo przesadzona, a przez to męcząca. Dyrygenci często też doszukują się w tej symfonii jakiejś wielkiej mistycznej głębi. Rezultat jest taki, że narracja staje się w takich wykonaniach pokawałkowana, rozpada się na nie związane ze sobą epizody, brakuje jej ciągłości. Pisałem już u siebie o takich nieudanych Drugich (Petrenko i Mäkelä). Jest jednak wyjście z tej sytuacji. Polega ono na odromantyzowaniu symfonii, potraktowaniu jej w sposób może nieco lakoniczny, klasyczny, poprzez przyjęcie szybkich temp i nadanie narracji potoczystości. Druga zinterpretowana w taki własnie apolliński sposób staje się utworem prawdziwie frapującym, a nawet porywającym. Zasada jest dość prosta (choć oczywiście są od niej wyjątki) – im szybciej, tym lepiej. Aby lepiej unaocznić sprawę sięgnąłem po kilka nagrań Drugiej i przygotowałem małe zestawienie temp w interpretacjach różnych dyrygentów.
John Barbirolli, Hallé Orchestra, 1966
I – 10:33, II – 15:02, III – 5:58, IV – 14:22 [45:55]
Thomas Beecham, Royal Philharmonic Orchestra, 1946
I – 9:27, II – 14:11, III – 6:51, IV – 12:56 [43:25]
Thomas Beecham, BBC Symphony Orchestra, 1954
I – 8:52, II – 12:25, III – 6:36, IV – 11:19 [39:12]
Leonard Bernstein, New York Philharmonic Orchestra, 1966
I – 9:30, II – 14:50, III – 5:42, IV – 14:35 [44:37]
Leonard Bernstein, Wiener Philharmoniker, 1987
I – 10:56, II – 18:11, III – 6:25, IV – 16:00 [51:32]
Herbert Blomstedt, San Francisco Symphony Orchestra, 1992
I – 9:56, II – 14:18, III – 6:08, IV – 14:10 [44:32]
Colin Davis, Boston Symphony Orchestra, 1976
I – 9:43, II – 14:35, III – 5:59, IV – 14:31 [44:48]
Neeme Järvi, Gothenburg Symphony Orchestra, 2001
I – 10:25, II – 14:47, III – 6:33, IV – 14:55 [46:40]
Neeme Järvi, Gothenburg Symphony Orchestra, 1984
I – 8:48, II – 13:54, III – 6:00, IV – 13:16 [41:58]
Siergiej Kusewicki, Boston Symphony Orchestra, 1935
I – 10:02, II – 11:50, III – 5:44, IV – 13:31 [41:11]
Siergiej Kusewicki, Boston Symphony Orchestra, 1950
I – 9:40, II – 12:26, III – 5:45, IV – 13:38 [41:29]
Lorin Maazel, Wiener Philharmoniker, 1964
I – 9:44, II – 13:03, III – 6:05, IV – 14:13 [43:05]
Pierre Monteux, London Symphony Orchestra, 1958
I – 10:16, II – 14:36, III – 6:16, IV – 12:49 [43:57]
Simon Rattle, Berliner Philharmoniker, 2015
I – 9:36, II – 13:50, III – 6:00, IV – 13:46 [43:12]
Leif Segerstam, Helsinki Philharmonic Orchestra, 2002
I – 10:39, II – 15:03, III – 6:23, IV – 14:13 [45:45]
Leopold Stokowski, NBC Symphony Orchestra, 1954
I – 10:02, II – 13:12, III – 5:40, IV – 13:05 [42:02]
Leopold Stokowski, New Philharmonia Orchestra, 1964
I – 10:13, II – 13:05, III – 5:36, IV – 13:30 [42:24]
Arturo Toscanini, NBC Symphony Orchestra, 1940
I – 8:36, II – 12:02, III – 5:40, IV – 12:12 [38:30]
George Szell, Cleveland Orchestra, 1970
I – 9:20, II – 12:55, III – 5:51, IV – 14:26 [42:32]
George Szell, Concergebouw, 1964
I – 9:27, II – 12:40, III – 5:43, IV – 13:55 [41:45]
Najsłabiej w moim odczuciu wypadają najbardziej rozwleczone nagrania Bernsteina, Barbirolliego i Järviego. Wersje Blomstedta, Segerstama, Monteuxa i Colina Davisa są udane, choć jeśli chodzi o czas trwania to różnica pomiędzy ich wersjami a tą Barbirolliego nie jest duża. Lubię zwarte, zdyscyplinowane i pełne energii wykonanie Maazela. Kiedy podliczyłem czas trwania to mocno zaskoczyło mnie, że obie wersje Stokowskiego są tak szybkie. Nie spodziewałem się tego, głównie dlatego, że oba wykonania są jak na mój gust zbyt miękkie i pokawałkowane. Szybki Kusewicki jest jak na mój gust nieco zbyt oschły i obojętny, choć jego nagrań słuchałem akurat dość dawno. Tylko Beechamowi i Toscaniniemu udało się zejść poniżej 40 minut, ale Włoch ma stanowczo zbyt krzykliwą blachę i zbyt sztywny rytm w drugim ogniwie. Studyjne nagranie Szella z Concertgebouw jest udane. Znakomita jest jakość dźwięku i przejrzystość brzmienia holenderskiej orkiestry, choć nie porywa mnie ta jego interpretacja. Jest jak na mój gust zbyt porządnicka, aż do przesady poukładana.
Jak zaś wypada w porównaniu z tymi wykonaniami to zarejestrowane przez Szella w Tokio? Powiedzieć, że jest wspaniałe to nic nie powiedzieć. Już od samego początku, od motywu granego przez smyczki i przejętego w następnej chwili przez drzewo słychać wyraźną rytmiczną pulsację, która sprawia, że muzyka jest wyrazista, że wszystko jest tu trzymane w ryzach, ale paradoksalnie brzmi spontanicznie, elastycznie i jest pełne życia. Zwłaszcza tych trzech ostatnich elementów brakowało mi w wersji studyjnej Szella. Jego wersja koncertowa jest ujmująco naturalna, a muzyka płynie swobodnie, jest świeża i ekspresyjna. Mroczne ogniwo drugie pełne jest napięcia, część trzecia jest ostra i drapieżna (doskonale dobrał też dyrygent tempo w triu, gdzie kontrast jest wyrazisty, ale nieprzerysowany), a całość zwieńczy porywający, utrzymany w wartkim tempie finał. Nic się tu nie dłuży i nie przeciąga, wszystko jest na swoim miejscu, surowe, ale jednocześnie pełne napięcia. Gra orkiestry jest wspaniała. To absolutnie wzorcowe wykonanie, z którym niewiele innych wykonań może się równać i które pod pewnymi względami bije je na głowę. Jedyna Druga Sibeliusa, która zawsze robi na mnie tak piorunujące wrażenie, to koncertowe nagranie Beechama z 1954 roku. Dla mnie osobiście są to najlepsze nagrania tego utworu.
Na bis Szell poprowadził Marsza węgierskiego z Potępienia Fausta Berlioza. Jest to udane, dynamiczne i barwne wykonanie.
Jakość dźwięku jest bardzo dobra, warto też dodać, że publiczność zachowywała się w czasie calutkiego koncertu wzorcowo, nie wydając praktycznie żadnych dodatkowych odgłosów, które bywają tak irytujące w niektórych nagraniach. O booklecie nie mam co pisać, bo wszystko jest w nim po japońsku (album ukazał się właśnie w kraju kwitnącej wiśni). Jednym słowem – jest to absolutnie fascynujący album, który bardzo gorąco polecam.
George Szell, The Cleveland Orchestra, Live in Tokyo 1970
Carl Maria von Weber
Uwertura do opery Wolny strzelec
Wolfgang Amadeus Mozart
Symfonia g-moll nr 40 KV 550
Jean Sibelius
II Symfonia D-dur op. 43
Hector Berlioz
Marsz węgierski z Potępienia Fausta
The Cleveland Orchestra
George Szell – dyrygent
Sony Classical
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl