Gidon Kremer po raz pierwszy zetknął się z Mieczysławem Wajnbergiem i z jego muzyką podczas studiów u Dawida Ojstracha. Później stopniowo zaczął zmieniać zdanie i interesować się twórczością tego kompozytora. Efektem rozwijającej się fascynacji jest album, na który złożyły się trzy sonaty Wajnberga, przeznaczone na skrzypce solo. Jest to repertuar dość specyficzny i trudny w odbiorze – zarówno pod względem percepcyjnym jak i emocjonalnym.
Jednoczęściowa, rozbudowana (trwa ponad 20 minut) III Sonata zadedykowana została pamięci ojca kompozytora. Dzieło składa się z siedmiu granych attacca, kontrastujących ze sobą odcinków. Kremer wymyślił „program” tego dzieła. Zgodnie z jego wizją mamy tu kolejno portrety ojca i matki Wajnberga oraz jego autoportret, następnie łącznik, odcinek poświęcony ucieczce i zniszczeniu (fragment z trylami w wysokim rejestrze), „wspomnienie w samotności” i na koniec „taniec fantastyczny/dialog z wiecznością” – odcinek z flażoletami i pizzicatem, lekki i dość niesamowity w brzmieniu. Mam wątpliwości czy tego rodzaju fantazje są słuchającemu potrzebne, bo muzyka sama w sobie jest wystarczająco ciekawa, zróżnicowana pod względem środków wyrazu, a także dobitnie emocjonalna. Ale nie można oczekiwać od tego twórcy jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Słuchanie Trzeciej Wajnberga to trudne, katartyczne doświadczenie.
Siedmioczęściowa II Sonata z 1967 roku to dzieło lapidarne, ale też też bardziej intelektualne niż Trzecia. Jej ogniwa to Monodia, Pauzy, Interwały, Odpowiedzi, Akompaniament, Inwokacja i Synkopy. Nie jest to muzyka porywająca. Powiedziałbym raczej że jest sucha. Wcześniejsza, napisana w 1964 roku pięcioczęściowa I Sonata to kompozycja neoklasyczna. Jest tam wielkie bogactwo emocji, ale ujęte są one w karby konwencji formalnej (z dodatkową częścią wolną). Dzieła te łączy kontrastowość. Epizody w szybkim tempie, o ostrej i wyrazistej rytmice bardzo mocno skontrastowane są z fragmentami powolnymi i wyciszonymi.
Nie rozumiem struktury tego albumu. Kremer zaczął od kompozycji rozbudowanej, najbardziej efektownej i najsilniej zapadającej w pamięć. Zgodnie z nieśmiertelną dewizą Alfreda Hitchcocka najpierw powinien nastąpić wybuch wulkanu, a potem napięcia powinno rosnąć. Tutaj co prawda wybuch wulkanu mamy, ale potem napięcie już nie rośnie, a opada. Płyta kończy się kompozycją najbardziej konwencjonalną ze wszystkich trzech, a przez to względnie mało interesującą. To tak, jakby koncert zacząć symfonią Mahlera, a zakończyć symfonią Haydna albo walcami Straussa. Gra łotewskiego skrzypka jest dramatyczna. Artysta nic nie wygładza, nie upiększa tej muzyki jak ongiś Linus Roth, którego strona formalna i piękno brzmienia interesowały bardziej niż zawartość emocjonalna. Wajnberg Kremera jest poszarpany i kanciasty, momentami wręcz rozmyślnie i jakże trafnie brzydki. Jego gra porywa i wciąga w świat mrocznej muzyki Wajnberga, który nie przymila się do słuchacza, nie daje mu chwili oddechu. Jego poranioną duszę słychać w każdym dźwięku tej trudnej i przejmującej muzyki. To nie są dzieła, przy których się odpocznie i których chce się słuchać często. To muzyka moralnego niepokoju. Wytrawna, ale paradoksalnie emocjonalnie bardzo kaloryczna.
Mieczysław Weinberg
I Sonata na skrzypce solo op. 82
II Sonata na skrzypce solo op. 95
III Sonata na skrzypce solo op. 126
Gidon Kremer – skrzypce
ECM
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego