Oskar Fried, Bruno Walter i Willem Mengelberg nie zamykają listy totumfackich Mahlera. Jest wśród dyrygentów jeszcze jedna ciekawa postać, odpowiedzialna za jedno z najgorszych nagrań tego utworu jakie dane mi było usłyszeć, i jednocześnie za jedno z najlepszych, o ile nie najlepsze ze wszystkich istniejących.
Przed nami Otto Klemperer i jego rejestracja rocznik 1951. W roli solistów występują Elsa Cavelti i Anton Dermota. Co jest nie tak? Wiener Symphoniker to nie Wiener Philharmoniker – to po pierwsze. Po drugie – dźwięk: ciasny, nienaturalny, płaski. Soliści? Są i nie przeszkadzają za bardzo, ale nie tworzą wybitnych kreacji. Koncepcja Klemperera? Tak osobliwa, że poważnie zastanawiam się, czy nie miały na nią wpływu poważne zaburzenia nastroju, na które cierpiał dyrygent. Napisałem przy pierwszym nagraniu Bruno Waltera, że jego koncepcja jest sehr fliessend, right? Więc koncepcja Klemperera jest sehr, sehr fliessend, jeśli nie fliessend ad absurdum. Tempa przez cały czas są tak absurdalnie szybkie, że nie ma mowy o stworzeniu jakiejkolwiek atmosfery tajemnicy czy skupienia. Pozostaje tylko ślizganie się po powierzchni, a i to realizowane jest bez jakiegoś szczególnego zaangażowania czy dramatyzmu. Bardzo szybkie pierwsze nagranie Waltera trwa w sumie 57 minut i 57 sekund. Klemperer „wyrabia się” w 52 minuty 38 sekund, nie stosując żadnych skrótów. Różnicę najbardziej daje się odczuć w części pierwszej i w ostatniej. U Klemperera Pożegnanie trwa niecałe 23 minuty… Samotny jesienią, O młodości, O pięknie i Pijany wiosną też są wykonane szybko, ale jeszcze w granicach normy. Nie wyróżniają się jednak interpretacyjnie niczym szczególnym. Dlatego też proponuję je sobie darować i posłuchać tylko fragmentu części pierwszej i ostatniej. Oto jak panowie Klemperer i Dermota traktują Toast o ziemskiej biesiadzie:
I jeszcze fragment z zakończenia Pożegnania, wzięty przez Klemperera w groteskowo szybkim tempie:
Otto Klemperer, Elsa Cavelti, Anton Dermota, Wiener Symphoniker, 1951, I – 7:02, II – 9:05, III – 3:14, IV – 6:24, V – 4:05, VI – 22:48 [52:38], Vox
Ostatnie nagranie Pieśni o ziemi pod batutą Klemperera słusznie przeszło do historii fonografii. W rejestracji tej pojawia się istny dream team wśród wokalistów wykonujących ten utwór – Christa Ludwig i Fritz Wunderlich. Historia powstania tej rejestracji jest osobliwa – sesje nagraniowe rozciągnęły się bowiem aż na… 29 miesięcy! Po raz pierwszy Klemperer i Ludwig spotkali się w lutym 1964 roku. Wunderlich nagrał swoje pieśni w listopadzie tego samego roku, a z Ludwig dyrygent spotkał się ponownie dopiero w lipcu 1966 roku. Wokaliści nie spotykali się ze sobą pomiędzy sesjami, Philharmonia Orchestra zdążyła się przez ten czas rozwiązać i związać na nowo jako New Philharmonia Orchestra. Sesje odbywały się też w różnych lokalizacjach – w Kingsway Hall i w Studiu nr 1 na Abbey Road w Londynie. Wszystko co napisałem powyżej wskazywać może, że ta rejestracja to jakiś przedziwny zlepek kilku różnych spotkań. Tak się jednak, jakimś cudem, nie stało. Trzeba było kogoś zdolnego nadać całości spójnego wyrazu. Tym kimś był Klemperer. To była moja pierwsza Pieśń o ziemi i do tej pory jest to dla mnie nagranie bezkonkurencyjne. W moim odczuciu Klemperer jest dyrygentem który najgłębiej wgryzł się w ten utwór i który kapitalnie wyciąga to co ukryte pomiędzy wierszami. To prawda, że nie osiąga takiego napięcia i takiego dramatyzmu jak inni dyrygenci, że niektóre rzeczy (jak zakończenie Toastu) mógłby bardziej „docisnąć”. To prawda że tempa trzeciej, czwartej i piątej części są powolne. Ale Klemperer oferuje słuchaczom coś o wiele bardziej cennego – esencję Pieśni o ziemi, poczucie, że komunikuje razem z resztą wykonawców to, o co naprawdę w tym utworze chodzi. Orkiestra jest w szczytowej formie, dźwięk jest rewelacyjny. Są w Pożegnaniu niezwykłe momenty, w których słychać jak wykonawcy przewracają strony partytury. Klemperer ze szczególnym upodobaniem wydobywa z dzieła Mahlera rozmaite detale w partii drewna, nawet te nieoczywiste. Usłyszymy tu praktycznie każdy dźwięk klarnetu basowego czy kontrafagotu, co tworzy czasem zaskakujące kombinacje barwne. Klemperer miał zupełnie inne podejście niż Walter – nie tak miękkie, może mniej liryczne, bardziej skoncentrowane i intelektualne. Jakoś bardzo to do Pieśni o ziemi pasuje. Posłuchajcie fragmentu Toastu i zwróćcie uwagę na przepiękną barwę głosu i ekspresję Wunderlicha.
Całe środkowe interludium i wszystkie solówki – rożka angielskiego, klarnetu, waltorni czy trąbki są genialnie wydobyte, tak samo frullato fletów. Słucha się tego z zapartym tchem:
I tylko zakończenie wydaje się lekko niedograne czy niedopowiedziane:
Samotny jesienią zachwyca. Ludwig ma kapitalną barwę głosu, która świetnie nadaje się do tej muzyki, a i akompaniament Klemperera jest rewelacyjny. Posłuchajcie takiego szczególiku jak akompaniament klarnetu basowego:
Przy słowach „zmęczone jest moje serce” Mahler wpisał w partyturze ohne Ausdruck (bez wyrazu) i to jest dokładnie to co dostajemy w interpretacji Ludwig:
Część trzecia utrzymana jest w tempie dużo bardziej powolnym niż zazwyczaj, ale mnie bardzo podobało się takie trochę leniwe rozkołysanie. Flety są absolutnie przepiękne, a i głos Wunderlicha idealnie łączy się z orkiestrą:
Czwarta część z bardzo powoli zagranym środkowym epizodem jest może najbardziej kontrowersyjna. Mnie jednak tak powolne tempo wydaje się naturalne. Primo – Klemperer jest w stanie wydobyć z orkiestry brzmienie mandoliny (większość dyrygentów robi tu radosne łubu dubu i całkowicie ignoruje ten instrument). Secundo – muzyka oddycha, a Ludwig ma mnóstwo czasu, żeby wyśpiewać (a nie wywrzeszczeć, bo i tak się czasem zdarza) każde słowo. Nie wierzycie? To posłuchajcie:
Pijany wiosną również nie jest potraktowany jakoś szczególnie szybko, ale zyskuje przy tym takiego lekkiego, sennego charakteru. Poza tym Mahler wpisał przecież w partyturze nicht zu schnell. Kiedy słucham tego nagrania Klemperera to rozumiem dlaczego tak się stało:
Pożegnanie jest absolutnie wyjątkowe. Również tutaj dyrygent, solistka i cała orkiestra wydobywają z tej muzyki ogrom głębi i emocji. Bogactwo brzmienia orkiestry zachwyca. Klemperer robi też bardzo ciekawą rzecz: każe grać szybkie przebiegi w głównym motywie tej części dużo wolniej niż to wynika z partytury. Jest to samowolne, owszem, ale wpływa na pogłębienie wyrazu. Posłuchajcie pierwszego wejścia Ludwig, zwróćcie uwagę na barwę jej głosu, niespiesznie snuty akompaniament fletu i dźwięczny, wyraźny akompaniament kontrabasów:
Fragment z ptakami. Niespieszny, ale słychać tu wszystko:
Fragment oddalony w partyturze o zaledwie kilka taktów. Posłuchajcie gry fagotu, waltorni i tak właśnie odrobinę rozciągniętej solówki klarnetu basowego:
I jeszcze początek marsza. Posłuchajcie solówki wiolonczeli i harfy zaraz potem. Jest w tym coś tak przejmującego, że skóra cierpnie:
Kiedy Klemperer i Ludwig kończą Pożegnanie, a muzyka rozpływa się w ciszy, ma się poczucie ukończenia długiej wędrówki. Ta interpretacja dobrze oddaje to, co w w Pieśni o ziemi chodzi.
O to, że jest niewiarygodnie piękna.
Otto Klemperer, Christa Ludwig, Fritz Wunderlich, Philharmonia Orchestra, New Philharmonia Orchestra, 1964-1966, I – 8:07, II – 10:11, III – 3:43, IV – 7:47, V – 4:44, VI – 28:33 [64:07], Warner
Bardzo odmienne podejście do kwestii brzmienia orkiestry oferuje w swojej interpretacji japoński dyrygent Eiji Oue. Brzmienie Minnesota Orchestra jest w jego nagraniu bardziej homogeniczne niż w wersji Klemperera, bardziej przestrzenne i mniej selektywne. Również emocje i ekspresję Maestro Oue dawkuje oszczędnie. Nie szaleje, nie wydziwia – prezentuje utwór Mahlera ze spokojem i ogromną koncentracją. Konsekwentnie buduje również atmosferę Pieśni o ziemi. Nigdzie mu się nie spieszy i chociaż czasem pewne rzeczy umykają – jest w jego interpretacji coś bardzo konsekwentnego i słusznego. Przyznam, że bardzo mnie zaskoczył. Oue to w końcu uczeń Leonarda Bernsteina (o którym za chwilę), ale nie pokazał w swojej interpretacji nic z jego ekstrawagancji i ekstrawersji. Jego pozornie chłodny spokój i koncentracja skojarzyły mi się z nagraniem Jaszy Horensteina (o którym nieco później). To co mi się w jego interpretacji niezwykle podobało to dbałość o śpiewaków i to, aby zawsze byli dobrze słyszalni i mieli czas na wyartykułowanie słów. Jon Villars jest w Toaście o ziemskiej biesiadzie bardziej melancholijny niż heroiczny. Przeszkadzała mi trochę tak duża przestrzeń wokół instrumentów i to, że nie słychać było tak dobrze solówek drewna. Jednakże panowie budowali napięcie bardzo konsekwentnie, kiedy więc dochodzi w końcu do kulminacji – jest zbudowana konsekwentnie i z mocą:
W samym zakończeniu jest coś niekłamanie katastroficznego:
W Samotnym jesienią poznajemy Michelle DeYoung. Jeśli mam być szczery to miałem wrażenie, że więcej w tym wykonaniu zimy niż jesieni. Już początek jest zagrany przez wykonawców chłodno. Bardziej nawet niż Klemperer i Ludwig wykonawcy podkreślają melancholijny, niemal depresyjny charakter muzyki. Solistka doskonale wpasowuje się w klimat interpretacji Oue, śpiewa w naturalny, pozbawiony ostentacji sposób. Posłuchajmy jej pierwszego wejścia:
Trzecia część jest w interpretacji Oue i Villarsa mocno kontrastowa w stosunku do dwóch pierwszych części. Zagrana szybko i zwiewnie, nie jest jednak radosnym intermezzem. Jest tu coś niepokojącego, tak jakby wykonawcy chcieli pokazać, jak mało Mahler miał zaufania do tego idyllicznego obrazka. Posłuchajcie przepięknego zwolnienia na koniec:
O młodości wprowadza kolejny kontrast – Oue i DeYoung nigdzie się nie spieszą. Bawią się dźwiękami i pomału budują napięcie. Środkowy epizod z jeźdźcami jest kapitalny. Oue najpierw bardzo przyspiesza, ale kiedy wchodzi DeYoung – trzyma orkiestrę w tle, co pozwala solistce wyraźnie i bez pośpiechu wyśpiewać każde słowo. Posłuchajmy początku:
Pijany wiosną kontrastuje ze wszystkimi poprzednimi częściami. Zagrany jest szybko, zadziornie, akcenty są zagrane i zaśpiewane ostro. Świetnie i charakternie wypada solówka skrzypiec:
W Pożegnaniu brak co prawda niezwykłej selektywności Klemperera, ale Oue i DeYoung nie pozostają daleko w tyle jeśli chodzi o tworzenie tajemniczej i skupionej atmosfery. To niełatwa i nieoczywista interpretacja. Może mało momentami efektowna, mało wirtuozowska, ale nie o to przecież w dziele Mahlera idzie, a o głębię. Oue prowadzi narrację bardzo powoli, są tu miejsca w których czas niemal się zatrzymuje. Niezwykle powoli, upiornie rozpoczyna się marsz:
Oue prowadzi orkiestrę do potężnej, przeszywającej kulminacji:
DeYoung jest świetna, znakomicie wczuwa się w klimat utworu. Niesamowite jest bardzo powolne, wyciszone zakończenie:
Eiji Oue, Michelle DeYoung, Jon Villars, Minnesota Orchestra, 1999, I – 9:05, II – 10:41, III – 3:12, IV – 7:19, V – 4:42, VI – 31;34 [66:37], Reference Recordings
Trudno o bardziej odmienną interpretację niż ta pod batutą Herberta von Karajana. Dyrygent ten bowiem wpadł na pomysł tyleż nietrafny, co wręcz kuriozalny. Postanowił mianowicie zrobić z Pieśni o ziemi… operę. Za wspólników zaś uczynił Christę Ludwig i René Kollo. To, co w ich interpretacji nie tyle drażni, co doprowadza wręcz do furii to nieznośnie sentymentalna, melodramatyczna i czułostkowa maniera. Zapomnijcie o przenikających się barwach poszczególnych instrumentów, o kameralnych proporcjach. Artykulacja to według Berlińczyków coś, co zdarza się innym. Karajan tempa ma wolne, więc całość wlecze się niemiłosiernie. Orkiestra cedzi i pieści każdą nutę, ale nie liczcie na to, że usłyszycie tu jakieś detale. Nad zbitą i gęstą całością królują bowiem smyczki. Nagranie o dziwo ratuje dla mnie Kollo. Nawet najtrudniejsze fragmenty Toastu śpiewa bowiem z ogromną łatwością, dysponuje przy tym pięknym i ciekawym głosem. Posłuchajcie jego pierwszego wejścia:
Niestety, już interludium wypada fatalnie. Smyczki brzmią żałośnie, wprowadzają nieznośny melodramatyczny ton:
Myślałem, że może Christa Ludwig uratuje to nagranie przed popadnięciem w banał. Nie uratowała. Od czasu kiedy nagrywała z Klempererem jej głos się zmienił. Dykcję nadal ma znakomitą, ale głos nieprzyjemnie się rozwibrował, przez coś śpiewaczka wpasowała się niestety w estetykę Karajana. Krótki fragment Samotnego jesienią:
O trzeciej pieśni niewiele da się powiedzieć. Kollo brzmi w porządku, ale Karajan sobie tylko znanym sposobem zamazuje wszystko. W czwartej dzieje się tak samo. Jedynym ciekawym momentem tej interpretacji jest potężny początek interludium. Karajan raczył również nie zignorować brzmienia mandoliny:
Pijany wiosną budzi mieszane uczucia. Karajan konsekwentnie ignoruje wszystkie zmiany tempa, a Kollo brzmi… heroicznie. Szkopuł w tym, że heroizm tego typu jest bardziej trafny w momencie w którym Zygfryd rozłupuje kowadło:
Pożegnanie jest niesamowite. Karajan i Ludwig dokonują tu niemożliwego – nudzą na śmierć. Tak nieznośnego sentymentalizmu nie spotkałem w żadnej innej rejestracji. Tak zamazanego dźwięku, takiego braku wyczucia barwy nie spodziewałem się absolutnie. Nie spodziewałem się też aż takiego spadku formy w przypadku Ludwig. Posłuchajcie fragmentu z ptakami, wydaje mi się reprezentatywny:
Odradzam. Stanowczo odradzam. To nagranie jest po prostu słabe.
Herbert von Karajan, Christa Ludwig, René Kollo, Berliner Philharmoniker, 1973/1974, I – 8:51, II – 10:05, III – 3:19, IV – 7:14, V – 4:22, VI – 31:45 [66:00], Deutsche Grammophon
Pierwsze nagranie Pieśni o ziemi pod batutą Lenarda Bernsteina to specyficzna rzecz. Ekstraordynaryjnie ekstrawagancka. Zacznijmy od tego, że amerykański Maestro zarejestrował swoją interpretację w rzadziej spotykanej wersji na tenor i baryton. Śpiewają tu James King i Dietrich Fischer-Dieskau, grają Wiedeńczycy. Jakość dźwięku, gry i poziom wokalny obu solistów są absolutnie kosmiczne. To czysta orgia dla zmysłów. W czym tkwi problem? Otóż Bernstein najwyraźniej założył sobie, że stworzy najbardziej intensywną, ekstremalną i emocjonalną wersję tego utworu jaką ktokolwiek kiedykolwiek nagrał. Pytanie czy Pieśń o ziemi to miejsce na błyskotliwe i krzykliwe popisy zostawiam otwarte. Wiele jest tu miejsc zagranych absolutnie przepięknie, doskonale wyczutych. Wiele tu także patosu i zbędnej egzaltacji. Obaj śpiewacy dysponują doskonałymi głosami, ale zwłaszcza Fischer-Dieskau jest momentami nieznośnie zmanierowany. Nic tu nie jest zrobione „po prostu”, wszystko tu jest zinterpretowane, wyolbrzymione, podkreślone i zaśpiewane WERSALIKAMI. Mało tu intymnego, skupionego nastroju, co daje się we znaki głównie w części drugiej i szóstej. Toast o ziemskiej biesiadzie jest zagrany szybko, z ogromną werwą. Bernstein znakomicie i intensywnie podkreśla frullato fletów w orkiestrowym interludium:
Kulminacja tej części to dzika jazda bez trzymanki, a Bernstein i King tworzą wizję prawie ekspresjonistyczną. Dalej w tej muzyce pójść się już po prostu nie da:
Samotny jesienią fascynuje bogactwem barw jakie dyrygent wyciąga z orkiestry. Fischer-Dieskau z wnikliwością przypatruje się każdemu słowu. Posłuchajcie jak świetnie wypada w jego interpretacji fragment ze słowami Mein Herz ist müde (Zmęczone jest moje serce). Śpiewa to bez ekspresji, głosem który rzeczywiście brzmi jak sfatygowany:
Ale już kulminacja wypada zaskakująco emocjonalnie, prawie histerycznie. Ale wskazówka Mahlera w partyturze brzmi mit grossem Aufschwung (z wielkim impetem), więc może nie powinienem się dziwić:
Część trzecia dla kontrastu jest lekka i zwiewna. Tempo jest bardzo szybkie, zwróćcie też uwagę na energiczną artykulację staccato Kinga:
W czwartej części fascynuje leniwe i zmysłowe przeciąganie się smyczków:
Ale fragment z jeźdźcami jest zagrany i zaśpiewany najszybciej jak się da, a Fischer-Dieskau nie tyle śpiewa co krzyczy i skanduje. Trzeba mieć świetny głos, żeby w ogóle być w stanie zrobić coś takiego, ale wydaje mi się, że nie o to Mahlerowi chodziło:
Pijany wiosną jest zagrany lekko, szybko i energicznie. Zwróćcie uwagę na dialog między fletem i klarnetem. Tylko Bernstein wyciągnął ten detal z partii orkiestry. King wykonuje swoją partię bez zarzutu:
Pożegnanie rozczarowuje. Jest momentami powalające powierzchowne. Brzmi tak, jakby dyrygenta i solistę bardziej interesowała błyszcząca powierzchnia niż głębie, które się pod nią kryją. Fragment z ptakami brzmi błyskotliwie i rześko:
Początek marsza jest drastyczny, smyczki grają dźwiękiem ostrym jak brzytwa:
Fischer-Dieskau ma irytującą tendencję do wyraźnego skandowania wyrazów, nawet w miejscach wyciszonych i intymnych:
Jedynie zakończenie, powoli rozpływające się w ciszy, zachwyca. Przedziwna interpretacja. Fascynuje, drażni i wciąga jednocześnie. Lubię czasem do niej wracać. To taka guilty pleasure.
Leonard Bernstein, Dietrich Fischer-Dieskau, James King, Wiener Philharmoniker, 1966, I – 8:31, II – 11:22, III – 3:11, IV – 8:10, V – 4:39, VI – 31’02 [66:55], Decca
Jeśli ktoś oczekuje podobnie wysokiego poziomu gry orkiestry po drugim nagraniu Bernsteina, to srodze się zawiedzie. Israel Philharmonic wyraźnie brakuje wyrafinowania Wiedeńczyków i ich miękkiego, jedwabistego tonu. Rozczarowują zwłaszcza brzmiące cienko i apatycznie smyczki. Dźwięk również nie zachwyca – jest zamazany, oddalony i mało przestrzenny, chociaż z rozmaitych recenzji wynika, że późniejsze edycje tego nagrania brzmią lepiej niż to, które miałem pod ręką. Dysponuję wydaniem, którego okładkę widzicie po prawej stronie i tylko o nim mogę się wypowiadać. W roli solistów mamy ponownie Christę Ludwig i René Kollo, a więc tych samych, których spotkaliśmy już w nagraniu Karajana (i, w przypadku Ludwig – Klemperera). Kollo radzi sobie ze swoją partią sprawnie, chociaż skłamałbym, gdybym powiedział, że zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Podobała mi się energia i lekkość, z jaką panowie podeszli do trzeciej części:
Toast nie zdołał mnie porwać – brakowało mi napięcia, zarówno w grze jak i w śpiewie. Ludwig brzmi o niebo lepiej niż w nagraniu z Karajanem, chociaż w jej głosie daje się zauważyć początki irytującego vibrata, o jakim wspominałem wcześniej. Bernstein prowadzi orkiestrę w bardziej normalny i mniej ekscentryczny sposób niż we wcześniejszym nagraniu, chociaż jak możecie zobaczyć na tym filmie, współpraca pomiędzy nim a Ludwig nie była łatwa:
W czwartej części czeka nas dziwny balans, z kotłami zagłuszającymi całkowicie resztę orkiestry. Wydaje mi się, że tempo i tak jest zbyt szybkie, a Ludwig ledwo się wyrabia:
Bardzo podobał mi się Pijany wiosną, zagrany szybko i ekstrawertycznie:
Pożegnanie jest nierówne. Są tu miejsca świetnie wyczute i skoncentrowane, są fragmenty ewidentnie zamazane i niedograne. Są wreszcie pasaże, w których zupełnie przypadkowe instrumenty wyskakuję nagle na pierwszy plan. Czułem jednak, że była to nie tyle współpraca co walka o dominację pomiędzy ekstrawertycznym Bernsteinem a introwertyczną Ludwig. Nagranie mogę polecić tylko jako przykład tego, jak dwóch wybitnych artystów może się całkowicie rozjechać koncepcyjnie. Brak chemii jest tu wyraźnie wyczuwalny.
Leonard Bernstein, Christa Ludwig, René Kollo, Israel Philharmonic, 1972, I – 8:28, II – 10:04, III – 2:54, IV – 7:25, V- 4:04, VI – 30:05 [63:17], Sony
Intrygującym przykładem tego jak przez lata zmieniał się dźwięk amsterdamskiej Concertgebouw jest nagranie Pieśni o ziemi pod batutą Eduarda van Beinuma, dyrygenta, który przez wiele lat był asystentem Willema Mengelberga, w końcu zaś zastąpił go na stanowisku szefa tego zespołu.
W tym nagraniu z 1956 roku partię tenorową wykonuje Ernst Haefliger, znany już z jednego z nagrań Bruno Waltera. Także i tutaj śpiewa znakomicie, z mocą, energią i wyczuciem. Brzmienie Concertgebouw pod batutą Beinuma nie jest już rzecz jasna takie samo jak pod Mengelbergiem (i pod Schurichtem), orkiestrze brakuje już tego zdecydowania i pewności brzmienia. Jednak Beinum kieruje muzyką sprawnie, dobrze wyczuwając zmiany tempa i nastroju. Mniej tu jednak romantycznej retoryki, jest to interpretacja bardziej nowoczesna, rzeczowa, bardziej klasyczna niż romantyczna, mniej uczuciowa i mniej subiektywna. Ucho cieszą w niej detale w rodzaju świetnej solówki trąbki:
Główna kulminacja jest starannie zaplanowana i świetnie wykonana przez Haefligera, którego głos pozostaje tu w zupełnej harmonii z brzmieniem orkiestry:
Na początku drugiej części solówka oboju wydaje się za bardzo wtopiona w brzmienie orkiestry. Także śpiew Nan Merriman nie robi większego wrażenia. Śpiewaczka ma rozwibrowany, dość mały głos, z którego nie jest w stanie zrobić większego użytku. Uwagę słuchającego bardziej niż jej śpiewa momentami zaprzątają ciepłe i ekspresyjnie brzmiące wiolonczele:
Brzmienie dętych drewnianych jest zbyt wycofane, niedostatecznie zaakcentowane i, jak w przypadku oboju na początku, wtopione w fakturę. Wrażenia towarzyszące słuchaniu tej części są więc nieszczególne. Ciepłe brzmienie smyczków to za mało aby stworzyć sugestywną kreację tego ogniwa.
W części trzeciej zwraca uwagę przede wszystkim śpiew solisty, a także gra blachy, która potrafi wyróżnić się nawet w najbardziej cichych odcinkach. To jednak nadal za mało aby przykuć uwagę.
Także w czwartym ogniwie brzmienie Concertgebouw jest zaskakująco mało dźwięczne. Można docenić brak afektacji w budowaniu narracji, ale muzyka brzmi zimno i brakuje jej ekspresji. Ponownie zwracają uwagę odcinki grane przez blachę. Śpiew Merriman w żadnym razie nie zachwyca:
Najlepsze co można powiedzieć o części piątej to co, że jest zagrana starannie i zaśpiewana przez Haefligera z wyczuciem i zrozumieniem. Na resztę spuśćmy zasłonę milczenia.
Pożegnanie rozczarowuje. Brak w nim tego specyficznego, mahlerowskiego nastroju, brak skupienia i poczucia prowadzenia narracji w jasno określonym kierunku. Muzyka płynie siłą bezwładu, a odcinki w innych wykonaniach frapujące siłą wyrazu tutaj nie wywierają żadnego wrażenia:
Eduard Beinum jest obecnie dyrygentem nieco zapomnianym, a reedycje jego nagrań wydawane są z rzadka. Jakoś mnie to nie dziwi. W tym utworze nie miał do powiedzenia praktycznie nic.
Eduard van Beinum, Nan Merriman, Ernst Haefliger, Concertgebouw, 1956, I – 8:48, II – 9:24, III – 3:07, IV – 6:52, V – 4:19, VI – 28:21 [60:44], Decca
Rafael Kubelik pozostawił po sobie dwa nagrania koncertowe Pieśni o ziemi. W pierwszym, zarejestrowanym w 1959 roku z Wiener Philharmoniker, wzięli udział Waldemar Kmentt i Hilde Rössel-Majdan. Drugą interpretację zarejestrowano z udziałem tego samego tenora, czeski dyrygent pokierował tu zaś swoją orkiestrą, czyli Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, solistką była tutaj Janet Baker. To ze względu na nią zdecydowałem się omówić właśnie to nagranie.
Toast o ziemskiej biesiadzie rozpoczyna się dość miękko i łagodnie. Akcenty rytmiczne nie są mocno podkreślone, a brzmienie jest przejrzyste. Kmentt śpiewa ekspresyjnie, z wyczuciem znaczenia słów, nie forsuje przy tym głosu, a Kubelik prowadzi orkiestrę dość ostrożnie, nie pozwalając jej nigdy zagłuszyć solisty. Wolny środkowy odcinek jest pięknie zagrany i zaśpiewany:
Kulminacja jest wykonana ostrożnie. Wszystko jest tu pod kontrolą, a Kmentt nie musi przebijać się przez orkiestrę jak śpiewacy u Soltiego czy Bernsteina.
Pierwsze wejście Baker w Samotnym jesienią jest dość ostrożne, ale od razu słychać, że mamy do czynienia z wielką artystką, która jest świadoma każdego dźwięku i każdego niuansu ekspresji. Potrafi mocno poruszyć nie nadużywając ekspresji, śpiewa prosto i bezpośrednio:
Trzeba jednak przestrzec Czytelników, że w orkiestrze zdarzają się krótkie momenty dekoncentracji i zawahania, które nie wpływają na ogólne, bardzo pozytywne wrażenie. Gra orkiestry doskonale współgra z wykonaniem Baker, nikt się tu nie popisuje i nie błyszczy, wszyscy są w pełni skoncentrowani na muzyce.
Część trzecia wykonana jest lekko, zwiewnie i dowcipnie. Kmentt śpiewa bez wysiłku, lekko i z wdziękiem. To bardzo poetycka interpretacja:
Podobna lekkość i poetyckość cechują także część czwartą, która jest ujmująco naturalna. Baker musiała być wdzięczna Kubelikowi za sprawne i harmonijne wykonanie trudnego środkowego odcinka. Śpiewaczka nie musi się tu przebijać przez orkiestrę i krzyczeć, aby być słyszaną. Także zakończenie jest przepiękne – nie za wolne, płynne i lekkie:
W Pijanym wiosną Kmentt i Kubelik stworzyli interpretację ujmującą wdziękiem i lekkością, emocjonalnie bezpośrednią, wykonaną z pozbawioną ostentacji wirtuozerią:
Brak ostentacji, pośpiechu, głębokie wyczucie nastroju i potrzeb muzyki sprawiają, że od pierwszych dźwięków staje się jasne, że interpretacja Pożegnania będzie czymś wyjątkowym. I chociaż także tutaj zdarzają się drobne momenty dekoncentracji w orkiestrze, to wynagradza te mankamenty doskonale wyczuta, przepiękna interpretacja Baker, która udowodniła, że największa siła tej muzyki leży w intymnej koncentracji, w czułości wobec tekstu i w naturalności:
Jednak stanowiący centralną część tego ogniwa orkiestrowy marsz wydaje się trochę zbyt nieśmiały i oschły. Całe szczęście zakończenie w wykonaniu Baker to majstersztyk poetyckości i wyczucia.
Nie jest to może nagranie idealne ze względu na jakość dźwięku, ale na pewno warte uwagi, pokierowane z głową, a przy tym zaśpiewane i zinterpretowane z wielką muzykalnością i inteligencją przez dwójkę solistów.
Rafael Kubelik, Janet Baker, Waldemar Kmentt, Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, 1970, I – 8:37, II – 9:34, III – 3:09, IV – 6:38, V – 4:23, VI – 29:34 [62:11], Audite
Pewną popularnością cieszy się także nadal nagranie zarejestrowane pod batutą Eugene’a Ormandy’ego. Jest to wersja raczej liryczna niż dramatyczna, zagrana przez Filadelfijczyków przepięknie, choć zbyt gładko i z wygładzeniem ostrych akcentów, co ma swoje dobre i złe strony. Jest to też bardziej koncert na orkiestrę i na głosy (w tej właśnie kolejności), bo napisać tu trzeba, że oboje solistów, czyli Lili Chookasian i Richard Lewis, raczej się do głębi wielkich nie dokopują i głosów najlepszych nie mają.
Tenor w pierwszej pieśni sprawia wrażeni raczej obserwatora niż uczestnika wydarzeń. Przykrywa zresztą te jego niemrawe obserwacje orkiestra, którą Ormandy prowadzi lekko i bez większego napięcia. Łamane akordy smyczków grane są bardzo lekko i bez dramatyzmu. Filadelfijczycy grają przepięknie, ale… to za mało! Muzyce Mahlera to nie wystarcza.
Część druga prowadzona jest wartko, co ma swoje dobre strony, nie musimy bowiem za długo słuchać śpiewu solistki. Chookasian ma mały głosik, a co najgorsze, wydaje się nie mieć bladego pojęcia o czym śpiewa. Plus jest taki że często przykrywa ją przepięknie brzmiąca orkiestra (cudne, ciepłe i jedwabiste smyczki!), a Ormandy’emu zdarza się wyciągnąć z brzmienia ciekawe detale. Jednak momenty kluczowe z punktu widzenia dramaturgii i ekspresji brzmią w wykonaniu solistki zaskakująco blado.
Także części środkowe mijają bez większego wrażenia, grane są lekko i zupełnie bezrefleksyjnie. Chookasian jest prawie całkowicie zagłuszona w środkowym epizodzie czwartej pieśni, a Lewis jest zdecydowanie zbyt poważny i surowy w swoich ogniwach. W piątej pieśni przepięknie wypada solo skrzypiec.
Pożegnanie jest rozczarowujące, gdyż brak w nim głębi i dramatyzmu. Ormandy ślizga się po powierzchni, ale głębi osiągnąć nie jest w stanie. Szybkie tempo nie pomaga. O śpiewie Chookasian zmilczę, bo śpiewaczka wydaje się być tą pieśnią wręcz znudzona…
Ogólnie – nie polecam.
Eugene Ormandy, Lili Chookasian, Richard Lewis, Philadelphia Orchestra, 1966, I – 8:20, II – 9:05, III – 3:05, IV – 6:35, V – 4:15, VI – 26:46 [58:06], Sony