Amerykański kompozytor Charles Ives (1874-1954) był jednym z najbardziej niezwykłych outsiderów w historii muzyki XX wieku. Utrzymywał się z prowadzenia firmy ubezpieczeniowej, a kiedy dopytywano go o to, czemu nie zajmie się muzyką zawodowo, odpowiadał: „Jeśli człowiek ma miłą żonę i kilkoro miłych dzieci, jakże może pozwolić na to, aby jego dzieci przymierały głodem z powodu dysonansów, które pisze”. Kiedy zaś inny z przyjaciół zapytał, rozżalony, dlaczego Ives nie komponuje muzyki, która mogłaby spodobać się przeciętnemu melomanowi, równie rozżalony kompozytor odparł: „Nie potrafię tego robić! Słyszę coś innego”. Pozostał więc wierny sobie, godząc się z ostracyzmem środowiska muzycznego i z tym, że jego dzieła nie budziły w zasadzie żadnego zainteresowania publiczności. Jego dorobek kompozytorski pochodzi w przeważającej mierze z lat 1896-1916, a jako twórca Ives zamilkł całkowicie w 1926 roku. Zainteresowanie jego muzyką rozwinęło się dopiero od momentu przyznania kompozytorowi nagrody Pulitzera za napisaną w 1904 roku III Symfonię pod koniec lat 40. Twórca nie zamierzał jednak wracać do komponowania, a wyróżnienie skwitował stwierdzeniem, że „nagrody są dla chłopców, a ja jestem dorosły”. Jego dziełami prędko zainteresował się Leonard Bernstein, Leopold Stokowski, Michael Tilson Thomas i inni wielcy dyrygenci, których nagrania przeszły już do kanonu. Niedawno dołączył do tych kapelmistrzów także wenezuelski maestro Gustavo Dudamel, dyrektor artystyczny Los Angeles Philharmonic.
I Symfonia d-moll Ivesa napisana została w 1898-1902 i jest dziełem jeszcze zupełnie konwencjonalnym. Otwierający ją leniwy, rozkołysany temat klarnetu przywodzi na myśl dzieła Dvořáka, a później odzywają się też echa kompozycji Czajkowskiego czy Wagnera. Jest to dzieło napisane gładko i słucha się go przyjemnie, ale w sumie jest mało oryginalne i w pamięć jakoś szczególnie nie zapada. Słychać jednak z grze orkiestry i w sposobie dyrygowania Dudamela entuzjazm, a ciepły, miękki i nasycony dźwięk dobrze pasuje do charakteru muzyki. Smyczki są jedwabiste i ciepłe, blacha krągła i dobrze zbalansowana, a dobre wrażenie robi także gra drewna. Dopieszczony jest też rejestr basowy – usłyszymy tu wyraźnie mocne wejścia kontrabasów.
II Symfonia jest już bardziej indywidualna. Stanowi swego rodzaju stylistyczny miks, nadal bowiem słychać tu refleksy twórczości romantyków, wymieszane jednak ze zniekształconymi popularnymi melodiami amerykańskimi. Jeśli ktoś ich nie zna (Bringing In the Sheaves, Long, Long Ago, Turkey in the Straw, America the Beautiful czy Columbia, the Gem of the Ocean) to pewnie ich nie wyłapie i pozostanie mu po słuchaniu bliżej niesprecyzowane wrażenie czegoś swojskiego. Kapitalne jest zakończenie ostatniej części, w którym melodia pieśni Columbia, the Gem of the Ocean łączy się z popularnym i znanym każdemu sygnałem pobudki, granym przez trąbkę. Wydawać by się mogło, że czeka nas triumfalna apoteoza, Ives jednak z rozmysłem psuje happy end, wsadzając w ten rozkoszny romantyczny dźwiękowy tort modernistycznego śledzia w postaci ostrego dysonansu, na którym cała symfonia się urywa. Dudamelowi ta kulminacja niezbyt się udała, bowiem zamiast zwolnić przy ostatnim pojawieniu się pieśni, Wenezuelczyk trzyma cały czas bardzo szybkie tempo, przez co zakończenie nie jest tak zaskakujące i szokujące jak mogłoby być. Brak tu także elementu groteski i humoru. Wzorem nagrań Bernsteina ostatni dysonans został tu przeciągnięty, i to pomimo tego że w partyturze wyraźnie widnieje w tym miejscu ósemka (a nie ćwierćnuta z kropką, jak to tutaj brzmi). Jednak gra orkiestry jest piękna, a soczyste solo wiolonczeli i fletu na długo pozostaje w uchu słuchającego.
III Symfonia The Camp Meeting jest najkrótsza, Ives przeznaczył ją też na najmniejszy skład (flet, obój, klarnet, fagot, dwie waltornie, puzon, dzwony i smyczki). Tytuły poszczególnych części to Old Folks Gatherin’, Children’s Day oraz Communion. To z jednej strony melancholijny rzut oka w przeszłość, wypełniony aluzjami do rozmaitych amerykańskich melodii, z drugiej zaś strony pokaz radykalizmu stylistycznego Ivesa, w którym poszczególne wątki mieszają się ze sobą w pozornie mało spójny sposób. Wykonanie Dudamela jest bardzo dobre, a poszczególni muzycy mają tu wiele okazji aby zabłysnąć i pokazać swoje zdolności. Ponownie, tak jak w II Symfonii, zwraca uwagę piękna, ciepła i ekspresyjna gra wiolonczel. Znakomicie także wypada ciche, tajemnicze bicie dzwonów na końcu utworu.
IV Symfonia jest najbardziej zaawansowana pod względem języka muzycznego. Składa się z czterech części: Prelude, Comedy, Fugue i Finale. Parzyste części tego dzieła to majstersztyk jeśli chodzi o symultaniczne prowadzenie narracji w wielu warstwach, w wielu metrach i w wielu tempach. Poziom komplikacji jest tak duży że wymaga udziału dwóch dyrygentów, a Dudamela wspiera w wykonywaniu tego dzieła polska dyrygenta i dyrektorka Opéra national de Lorraine, Marta Gardolińska. Poziom komplikacji przekłada się natomiast na to, że jest to kompozycja mało przystępna, sprawiająca wrażenie chaotycznej i momentami wręcz kakofonicznej. Nie pomaga w tym entuzjazm Dudamela, który zachęcał tu orkiestrę do jak najgłośniejszej gry, nie postarał się natomiast o to, aby całość brzmiała przejrzyście. Muszę przyznać że pod tym względem lepiej jednak wypada nagranie Stokowskiego i Serebriera z 1965 roku, zarejestrowane krótko po prawykonaniu dzieła w Carnegie Hall.
Cały cykl pozostawia dobre wrażenie, ale nie jest to ostatnie słowo, jakie można powiedzieć w symfoniach Ivesa. Jakość dźwięku i jakość gry orkiestry stoją na bardzo wysokim poziomie, ale nie wydaje mi się, aby były to dzieła, które Dudamel rzeczywiście głęboko czuje. Entuzjazm przeważa u niego często nad przejrzystością, co sprawia że niektóre fragmenty stają się mało czytelne. Czy polecam? Tak, ale z pewnymi zastrzeżeniami.
Charles Ives
Complete Symphonies
I Symfonia d-moll
II Symfonia
III Symfonia The Camp Meeting
IV Symfonia*
Los Angeles Philharmonic
Gustavo Dudamel – dyrygent
Marta Gardolińska – druga dyrygentka*
Deutsche Grammophon