Dyrygentem znanym z subiektywnych i emocjonalnych kreacji był Klaus Tennstedt. Niemiecki maestro zarejestrował Pierwszą aż sześć razy. Najbardziej znana jest rejestracja studyjna z London Philharmonic Orchestra z 1977 roku. Elementem, który najbardziej zwraca uwagę podczas pierwszego kontaktu z tym nagraniem jest selektywność brzmienia orkiestry. Interpretacja jest wyrazista i jednocześnie selektywna – Tennstedt zwraca uwagę na wiele detali ukrytych w partyturze. Słychać to już w samym wstępie, gdzie w dobrze zdystansowanych nawoływaniach trąbek doskonale słychać, kiedy gra pierwsza z nich, a kiedy druga. Dźwięk LPO jest bogaty i barwny. Emocjonalny i komunikatywny sposób prowadzenia orkiestry sprawia, że narracja płynie wartko, bez zbędnych udziwnień. Zmiany tempa oraz ekspresji są dobrze wyczute i sprawiają, że interpretację odbiera się jako spójną i logiczną.
Lendler nie jest prowadzony zbyt szybko, ale Tennstedt nadrabia to atencją w stosunku do artykulacji i wydobywaniem z partytury rozmaitych szczegółów. Taniec jest mocny, prowadzony w zdecydowany i pełen rozmachu sposób, co świetnie pasuje do charakteru tej części.
Część trzecia jest poprowadzona dość powoli. Wykonawcy ciekawie grają barwą, ale brakuje to trochę większych kontrastów tempa i ekspresji. Przyznam jednak, że miło słucha się detali i szczególików w partii perkusji – cichych uderzeń tam-tamu i talerzy.
Czwarta część jest poprowadzona zajmująco, pełna jest przy tym pomysłowych sposobów budowania napięcia. Brzmienie w tutti jest czasem bardzo masywne, co jednak nie przeszkadza w rozkoszowaniu się pięknie budowanymi kulminacjami. Elementem, który przeszkadza w odbiorze jest dźwięk: wysoki rejestr brzmi ostro i nienaturalnie przenikliwie, wręcz metalicznie. Odbiera to frajdę ze słuchania tej rejestracji, tym bardziej że element ten wpływa w znacznym stopniu na odbiór brzmienia sekcji blachy, a ta akurat ma w czwartej części dużo do pogrania.
Klaus Tennstedt, London Philharmonic Orchestra, 1977, I – 15:58 (P), II – 7:52 (P), III – 10:48, IV – 19:29 [54:07], Warner
Późniejsze o osiem lat nagranie koncertowe Tennstedta, także z LPO, rozpoczyna się podobnie i zaobserwować tu można te same elementy: dbałość o szczegóły i o barwę oraz płynność prowadzenia narracji. Ale wszystko jest tu też „bardziej” niż w poprzednim nagraniu. Trąbki za sceną są jeszcze lepsze, kukułki wyraziste (szczególnie pięknie wypada fragment, w którym partia klarnetu przeplata się z tą fletu!), kulminacje bardziej soczyste, żywe i sugestywne, a gra orkiestry jeszcze bardziej zaangażowana. Koncepcja Tennstedta ujmuje naturalnością, wyrazistością, bujnością emocji i świetnie uchwyconą słoneczną atmosferą. Coda zachwyca wartkim tempem, energią i sugestywnością emocji.
Lendler znów jest ciężki, ale o ile bardziej zadzierzysty, rytmiczny, ostry, momentami nawet dosadny! Nawet trio jest tu wartkie, a pięknie wypadają solówki poszczególnych instrumentów: a to trąbek, a to klarnetów.
O wiele lepiej wypada marsz żałobny z zachwycająco brzydkimi wtrąceniami trąbek, chociaż wszystkie klezmerskie akcenty mogłyby być podkreślone nieco silniej.
W czwartej części koncepcja Tennstedta ponownie jest bardzo podobna do tej z wersji studyjnej, ale ponownie ostrzejsza, bardziej wyrazista, plastyczna i momentami zniewalająco sugestywna. Wiele tu momentów zachwycająco gorących, w których ma ciarki na plecach. Dźwięk jest bardziej naturalny niż w przypadku wersji studyjnej – zdecydowanie bardziej przestrzenny i naturalny, zwłaszcza w wyższym rejestrze. Wcale nie dziwi mnie frenetyczna owacja na zakończenie całej symfonii!
Klaus Tennstedt, London Philharmonic Orchestra, 1985, I – 15:44 (P), II – 7:33 (P), III – 10:22, IV – 19:03 [52:42], LPO
Trzecie z nagrań Tennstedta, które miałem okazję poznać, to także rejestracja koncertowa, tym razem zarejestrowana z Chicago Symphony Orchestra. Mamy tu zatem wnikliwego, wrażliwego dyrygenta obdarzonego wielką wyobraźnią, jedną z najlepszych amerykańskich orkiestr i dodatkowo warunki koncertowe, dużo bardziej stymulujące niż studyjne. A marriage made in haeven? No właśnie niekoniecznie. Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy jeszcze przed umieszczeniem płyty w odtwarzaczu, to bardzo wolne tempa. Są tacy magicy, którzy potrafią poprowadzić dany utwór powoli, ale z niezbędnym napięciem, sprawić, że publiczność czuje, że to ma sens. Tennstedtowi nie bardzo się to jednak udaje i trudno mi rozstrzygnąć, czy to wina jego, czy zespołu, który rejestrował koncert. Cała płyta jest nagrana cicho, a dźwięk jest mało przestrzenny i płaski, co sprawia, że nie wszystkie detale są słyszalne tak, jak w poprzednich rejestracjach dyrygenta. Również przyjęte przez niego powolne tempa stają się z czasem męczące, sprawiają bowiem, że w muzyce nie generuje się odpowiednia dawka napięcia. Wyjątkiem jest zagrana mocno, ostro i wyraziście część druga. Rewelacyjna jest za to gra orkiestry, zwłaszcza blachy. Przepięknie i sarkastycznie brzmią grające w trzeciej części z lekkim vibrato trąbki, świetne rzeczy dzieją się także w finale. Szkopuł w tym, że słuchając tej części ma się wrażenie słuchania muzyki odtwarzanej w zwolnionym tempie. Publiczność na sam koniec reaguje jednak żywiołowymi brawami, co skłania mnie do przypuszczenia, że może za niedostatek wrażeń podczas słuchania tej interpretacji odpowiada jednak inżynieria dźwięku…
Klaus Tennstedt, Chicago Symphony Orchesta, 1990, I – 18:13 (P), II – 8:26 (P), III – 11:34, IV – 22:40 [60:55], Warner
Kolejnym dyrygentem o wyrazistej osobowości, który sięgnął po Pierwszą, był włoski maestro Giuseppe Sinopoli. Jednak jego koncepcja pierwszej części jest chybiona, a to ze względu na nazbyt powolne (i nazbyt mało zróżnicowane) tempo. Introdukcja nie odróżnia się przez to od bardzo dyskretnie wprowadzonego tematu pierwszego. Początkowo intrygują nieoczywiste detale w rodzaju kontrapunktu fletu w jednym czy w drugim miejscu, ale elementy te nie sumują się, nie tworzą spójnej i satysfakcjonującej opowieści. Słucha się tej interpretacji bez szczególnej satysfakcji, bardziej z poczuciem, że Sinopoli sam do końca nie wiedział, co chce tu powiedzieć. A to co wyraża mówi dość powoli i niezbyt wyraźnie. Pierwsza część wydaje się przez to monotonna i niezbyt interesująca, a nie zmienia tego stanu rzeczy nawet zakończenie.
W lendlerze zwracają uwagę ładne solówki klarnetu, ale to za mało, aby wyróżnić tę interpretację spośród innych. Ciekawe jest przejście od sekcji środkowej do materiału zasadniczego, gdzie waltornia grająca crescendo umiejętnie buduje napięcie i wprowadza temat tańca.
Także część trzecia nie wyróżnia się niczym szczególnym – nie porusza, nie zaskakuje, nie porywa i nie wstrząsa. Jest sprawnie zrealizowana, ale brak jej wyrazistego charakteru, ironii i drwiny, które sprawiają, że groteskowy marsz i następująca po nim kawiarniano-klezmerska muzyka tak bardzo zapadają w pamięć.
Początek czwartej części robi świetne wrażenie: jest agresywny, pełen napięcia, niepokoju i zaangażowania. Pierwszy odcinek kończy się zaskakująco, a pomimo że Mahler przewidział zwolnienie tempa przed przejściem do następnej sekcji, to zwolnienie Sinopoliego robi duże wrażenie, jest przeprowadzone umiejętnie i z wyczuciem. Także to co dzieje się później jest w pełni przekonujące i zajmujące. Załamanie akcji i wprowadzenie triumfalnego tematu waltorni jest fascynujące, pełne mocy, energii i rozmachu. Tak samo fascynujące jest wirtuozowskie i energetyczne zakończenie, któremu nic nie można zarzucić i które porywa blaskiem i pełnym zaangażowaniem. Pozostaje żałować, że Sinopoli nie umiał bądź nie chciał przekonać się do całości tego dzieła.
Giuseppe Sinopoli, Philharmonia Orchestra, 1989, I – 16:28 (P), II – 8:07 (P), III – 11:52, IV – 20:26 [56:53], Deutsche Grammophon
Pierre Boulez był dyrygentem specyficznym i owa specyficzność silnie wpłynęła też na jego wizję Pierwszej. Słuchając tej interpretacji nie odbiera się dzieła Mahlera jako muzyki programowej. To nie jest utwór, który o czymś opowiada czy coś wyraża. To muzyka o sobie samej, bez retorycznych naleciałości, bez narzucania emocji, poprowadzona ze spokojem, logiką i klarownością. Gra Chicago Symphony Orchestra budzi podziw, zwłaszcza jeśli idzie o sekcję blachy. Usłyszymy tu wszystko to co Mahler zapisał w partyturze swojego dzieła i… nic więcej. Boulez z budzącą podziw (albo przerażenie, bo to kliniczny obraz muzycznej pedanterii!) pilnuje wydobycia drugo i trzeciorzędnych szczegółów nawet w najbardziej gęsto napisanych momentach. Balans między grupami instrumentalnymi nie jest przez to do końca naturalny, a narracja jest momentami drętwa. O części pierwszej nie mogę powiedzieć wiele ponad to, że jest zrealizowana dokładnie. Zakończenia warto posłuchać ze względu na świetną grę blachy:
Część druga jest poprowadzona bardzo wartko, lekko, jednak nawet ona jawi się jako muzyka absolutna. Nie jest to żaden wiejski taniec. Jednak to chyba tutaj pomysły Bouleza na wyciąganie detali podobały mi się najbardziej. Posłuchajcie ostrych wejść blachy i kontrabasów, także drewno brzmi pięknie:
Wykonanie części trzeciej w tej poetyce to kompletna pomyłka. Nie ma tu ani gry barwą, ani zbyt wielu subtelności tempa i ekspresji, a wiele fragmentów zagranych jest sztywno, ostro, metronomicznie. Jeden z fragmentów, który prezentowałem już kilkukrotnie, brzmi tutaj drętwo, nie ma w nim ani życia, ani ironii:
W finale odnajdziemy wiele przykładów wspomnianego już obsesyjnego pilnowania wszystkich warstw orkiestry. Boulez wydaje się jednak nie baczyć czy podejście takie ma większy sens. Krótki przykład ze wstępu, gdzie klarnety ładnie (ale całkowicie nienaturalnie) dialogują ze smyczkami. W warunkach koncertowych osiągnięcie takiego efektu jest niemal niemożliwe ze względu na proporcje brzmienia: klarnety po prostu nie są w stanie przebić się przez smyczki.
Podobnie groteskowo brzmi (a nie powinien!) śpiewny temat drugi, grany mechanicznie, ostro, bez żadnych zawahań tempa czy ekspresji. Doceniam dokładność Bouleza w wyciąganiu tych wszystkich detali, ale pokazywanie igiełek pod szkłem powiększającym nie sprawi, że zobaczymy las. Nic się tu nie buduje, nie ma w tym życia i nie ma energii. Kiedy słuchałem tej interpretacji przypomniał mi się stary i trochę makabryczny dowcip, który jednak dobrze oddaje istotę rzeczy. Zapytano zawodowego snajpera co czuje kiedy strzela do człowieka. Ten zaś, nie namyślając się wiele, odpowiedział: „odrzut”.
Pierre Boulez, Chicago Symphony Orchestra, 1998, I – 16:00 (P), II – 6:48 (P), III – 10:39, IV – 19:20 [52:47] Deutsche Grammophon
Ciekawą, niebanalną i nie do końca oczywistą propozycją jest nagranie pod batutą Herberta Kegla z orkiestrą Dresdner Philharmonie (to nie to samo co Staatskapelle Dresden!). Nie jest to ani specjalnie renomowana orkiestra, ani też dyrygent, który by był jakoś szczególnie rozpoznawalny. Ale można tutaj odnaleźć ciekawe elementy, a okazuje się, że zarówno gra orkiestry jak i sposób jej prowadzenia reprezentują wystarczająco wysoki poziom, żeby się tym nagraniem zainteresować. Pierwszą część prowadzi Kegel wartko i z wyczuciem, świetnie przy tym wydobywając glissanda w partii smyczków. Słychać je świetnie w przetworzeniu:
Słychać je także, co może być dużym zaskoczeniem, w zakończeniu, gdzie robią świetne wrażenie:
Część druga zaskakuje akcentami, których w partyturze nie znajdziemy i które hamują nieco rozwój niezbyt pospiesznie prowadzonej narracji:
Znakomicie wypadają epizody klezmerskie w części trzeciej, zwróćcie też uwagę jak bardzo Kegel przyspiesza wprowadzając talerze i bęben, co natychmiast zmienia nastrój i wprowadza niezbędny kontrast:
Czwarta część jest poprowadzona znakomicie. Piękne i ekspresyjne są smyczki, blacha i drewno trochę tu niedomagają, ale Kegel prowadzi całość uważnie i z dużym wyczuciem. Posłuchajcie powrotu głównego materiału:
Posłuchajcie wspomnianych przed chwilą smyczków:
Posłuchajcie wreszcie utrzymanego w zawrotnym tempie zakończenia:
Herbert Kegel, Dresdner Philharmonie, 1979, I – 15:04 (P), II – 8:36 (P), III – 11:47, IV – 20:05 [55:43], Berlin Classics
W nagraniu studyjnym Zubina Mehty z Israel Philharmonic Orchestra gra bardzo przyzwoicie, jakość dźwięku także jest dobra, wyraźnie usłyszmy także bęben basowy w trzeciej części. Ale nikt przecież nie słucha Pierwszej po to, żeby usłyszeć wyraźniej niż gdzie indziej kilka niskich łupnięć. Pierwsza to wielkie emocje, wielkie kontrasty, zderzenie brzydoty i piękna. Czy odnajdziemy tutaj te elementy? O pewnej grupie pianistów grających w jednym z konkursów jeden z komentatorów powiedział: „grają tak, żeby nikogo nie obrazić”. I tak właśnie dyryguje Mehta – żeby nikogo nie obrazić. Nie ma w tym nagraniu niczego złego czy niewłaściwego, ale nie ma też nic porywającego. Jest do bólu przeciętne i nudne. W sumie Mehta nagrał Pierwszą aż dziesięć razy (wliczając nagrania koncertowe). Po co nagrywać tyle razy utwór, w którym nie ma się nic ciekawego do przekazania?…
Zubin Mehta, Israel Philharmonic Orchestra, 1974, I – 14:42, II – 7:14, III – 10:57, IV – 18:22 [51:15], Decca
Do tej samej kategorii („wszystko w porządku, ale nic nowego”) należy pierwsza rejestracja Seiji Ozawy z Boston Symphony Orchestra. Symfonia zagrana jest przepięknie (wszak to Bostończycy!), ale w kwestii interpretacji nie znajdziemy tam nic nowego ponad sprawną realizację zaleceń zawartych w partyturze. Słucha się tego nagrania przyjemnie, blacha gra przepięknie, barwnie i ciepło (wszak to Bostończycy!), ale to tyle. Atrakcją jest Blumine (nagrane zresztą osobno kilka lat później), w którym to ogniwie przepięknie gra trąbka. Jej jedwabisty ton mocno zapada w pamięć.
Seiji Ozawa, Boston Symphony Orchestra, 1977 (Symfonia)/1984 (Blumine), I – 15:47, II – 5:52, III – 7:30, IV – 11:10, V – 19:53 [60:03], Deutsche Grammophon
Nowojorczycy są orkiestrą, która ma wielkie tradycje jeśli chodzi o wykonywanie dzieł Mahlera. Słychać to także w ich nagraniu pod batutą Kurta Masura. Pewne rzeczy są tam zrobione z dużym wyczuciem stylu. Nawoływania trąbek za sceną, akcenty rytmiczne w drugim ogniwie, słodycz i prostota intermezza w marszu, potoczysty sposób budowania kulminacji – to momenty udane, których słucha się z satysfakcją. Jednak epizody klezmerskie są prowadzone dość sztywno i chybiają efektu, także w ostatnim ogniwie dużo jest miejsc wykonanych dość sztywno i drętwo. Masur nie miał charyzmy Bernsteina i nie był w stanie wycisnąć z Nowojorczyków tyle co Lenny. Z tego względu nie mogę tego nagrania ocenić zbyt wysoko ani polecić go z czystym sumieniem.
Kurt Masur, New York Philharmonic, 1992, I – 15:22, II – 7:32, III – 10:45, IV – 19:07 [53:01], Telarc