Kolejnym z wielkich wykonawców symfonii Mahlera był zmarły kilka lat temu włoski Maestro Claudio Abbado. Jego pierwsze nagranie Pierwszej pochodzi z 1981 roku. Artysta zarejestrował wówczas dzieło z Chicago Symphony Orchestra. To naturalna interpretacja utworu, prowadzona w niewymuszony i zrównoważony sposób, zagrana przepięknie. Niestety, przepiękny nie jest dźwięk nagrania, który jest płaski i momentami niezbyt selektywny, zwłaszcza jeśli chodzi o wyraźnie niedopieszczony rejestr basowy. Niestety, nie uświadczymy tu smakowitych detali w rodzaju niskich dźwięków harfy czy uderzeń bębna basowego. Wynagradza to jednak zjawiskowa gra dętych blaszanych. Sam początek symfonii jest bardzo powolny, a zasadnicze tempo wprowadzone przy pierwszym temacie odpowiednio szybsze, dzięki temu Abbado stworzył w tym miejscu odpowiedni kontrast. Posłuchajmy wejścia głównego tematu, zwróćcie uwagę na przepiękne, miękkie solo trąbki:
Dyrygent w bardzo satysfakcjonujący sposób buduje napięcie przy przejściu z przetworzenia do repryzy. Najpierw powolne crescendo, a potem gwałtowny wybuch emocji:
Części środkowe także zagrane są pięknie, ale jednocześnie piękno jest tym, co sprawia, że gubi się gdzieś ukryty między wierszami emocjonalny sens muzyki. Lendler powinien być bardziej przaśny, klezmerskie wstawki bardziej wulgarne. Tymczasem muzyka płynie tu gładko, a żadne ostrości nie kłują ucha słuchającego.
W części czwartej uwagę ponownie zwracają udane kontrasty dynamiczne. Także tutaj gra blachy jest absolutnie zjawiskowa, ale w jednym miejscu inżynierowie dźwięku chyba się nie popisali: „zjadło” im jedną szesnastkę w trąbce przy wejście motywu krzyża:
Wersja pięknie zagrana, tak sobie nagrana i… jednak jakoś niespecjalnie emocjonujące. Za ładna, zbyt zachowawcza.
Claudio Abbado, Chicago Symphony Orchestra, 1981, I – 16:21 (P), II – 7:19 (P), III – 10:54, IV – 19:49 [54:33], Deutsche Grammophon
Kolejna rejestracja dyrygenta, tym razem koncertowa, pochodzi już z czasów, kiedy Abbado był szefem Berliner Philharmoniker. Zasadnicza koncepcja jest dość podobna, zwłaszcza jeśli chodzi o gradacje dynamiki, ale są też, na szczęście, różnice in plus w stosunku do nagrania z CSO. Jest większa spontaniczność, jest ciepłe, miękkie i ekspresyjne brzmienie smyczków, które sprawia że pierwsze wejście głównego tematu w wiolonczelach w pierwszej części ma zniewalający urok. Jest tu owo nieuchwytne i trudne do nazwania „coś”, co tak bardzo odróżnia nagrania koncertowe od studyjnych. Większe napięcie, większy dynamizm, większa komunikatywność emocji.
Lendler jest o niebo lepszy od tego z nagrania z CSO, lepiej wyczuty, bardziej rustykalny i wyrazisty. Ale to chyba nic dziwnego, wszak dla berlińskich muzyków idiom tej muzyki musiał być siłą rzeczy bliższy niż dla ich kolegów z Chicago.
Jedynie trzecia część jest nazbyt grzeczna, za mało wyrazista, za mało dzika.
Nie zawodzi finał, który ma w sobie napięcie, pazur, werwę i rozmach, który sprawia, że słucha się go z zapartym tchem. To wzorcowa interpretacja, pełna życia, barw i rumieńców. Także gra Berlińczyków nie ustępuje jakością temu, co wyczyniają ich koledzy z Chicago, ale jest tu jeszcze ta iskra, która sprawia, że słuchanie tej wersji to prawdziwe przeżycie i dowód na to, jak dobrze Abbado potrafił czuć muzykę Mahlera.
Claudio Abbado, Berliner Philharmoniker, 1989, I – 16:13 (P), II – 7:23 (P), III – 10:32, IV – 20:37 [54:43], Deutsche Grammophon
Dwa lata po swoim włoskim koledze Chicago Symphony Orchestra poprowadził także Sir Georg Solti, dyrygent, którego rejestracje symfonii Mahlera budziły swego czasu duże kontrowersje. Słuchając tej jego rejestracji łatwo zrozumieć, skąd wzięły się tak rozbieżne opinie. Jakość dźwięku jest tu bardzo dobra, a jakość gry orkiestry rewelacyjna. Wszystko jest na swoim miejscu, zrealizowane z chirurgiczną precyzją, ostro i wyraziście. Czego więc brakuje? Mahlera. Nie mogę niestety powiedzieć, aby to wykonanie świadczyło o tym, aby Solti miał jakieś głębsze wyczucie stylu tego kompozytora. Słuchając jego interpretacji podziwia się ją dokładnie na takiej samej zasadzie, na jakiej admirację budzi sprawnie funkcjonująca maszyneria. To Mahler potraktowany siłowo, bez wglądu, bezdusznie, ostro i bez wyczucia. Po pewnym czasie, pomimo dobrej jakości dźwięku i świetnej gry orkiestry, nagranie zaczyna nudzić i męczyć. W pierwszej części nie odnajdziemy ani trochę marzycielskiego nastroju, w drugiej rustykalnego rozkołysania, w trzeciej ironii. Finał może co prawda zaimponować jakością gry blachy, ale to za mało, aby z czystym sumieniem zarekomendować tę rejestrację. Brak tu subtelności – cieniowania tempa i dynamiki, a także emocjonalnego zaangażowania, niezbędnych aby stworzyć godną zapamiętania kreację.
Sir Georg Solti, Chicago Symphony Orchestra, 1983, I – 15:45 (P), II – 7:47 (P), III – 11:33, IV – 20:49 [56:09], Decca
W opinii wielu słuchaczy lepsze jest pierwsze studyjne nagranie Soltiego, zarejestrowane w Kingsway Hall w Londynie w 1964 roku. Cóż… gra orkiestry jest tu inna. Bardziej miękka, bardziej naturalna i bardziej zrelaksowana. Ale Solti to Solti. Ma tu więcej wyczucia niż w nagraniu z Chicago Symphony Orchestra, ale nie sądzę, aby 20 lat wcześniej czuł tę muzykę głębiej czy miał już jakieś szczególnie wartościowe przemyślenia na jej temat. Jego podejście, choć imponuje precyzją, jest siłowe, niepotrzebnie brutalne. Introdukcja do pierwszej części jest przenikliwie ostra, tak samo jak wejście głównego tematu. Miło, ostro i wyraziście brzmią kulminacje z pięknie grającą blachą, szkopuł w tym, że donikąd nie prowadzą, a przejście do przetworzenia jest pozbawione koncentracji i wyczucia:
Scherzo, tak jak w nagraniu z CSO, pozostawia nieprzyjemne uczucie słuchania sprawnie działającej, ale bezmyślnej maszynerii, która tnie wszystko na swojej drodze.
Miło rozpoczyna się trzecia część, zarejestrowana selektywnie, sprawnie poprowadzona przez Soltiego. Jednak w klezmerskich wstawkach ujawnia się ten sam brak wyczucia i zrozumienia, o którym pisałem wcześniej. Ładnie, ekspresyjnie i miękko brzmi środkowy epizod z cytatem z pieśni, ale to także miejsce w którym Mahlerowi najbliżej może jeszcze do XIX-wiecznej symfoniki. Drugie pojawienie się epizodu klezmerskiego jest o tyle ciekawe, że Solti mocno akcentuje tu partię tuby, co wzmacnia skojarzenia z muzyką popularną. Przejrzyście, choć może za mało wulgarnie brzmią chwilę potem klarnety:
Początek czwartej części jest ostry i gwałtowny, a dęte blaszane naprawdę mogą sobie tu pograć. W drugim temacie smyczki brzmią ciepło i ekspresyjnie, ale Solti prowadzi narrację w sposób chłodny, zmanierowany i nienaturalny. Powrót głównego tematu ponownie jest ostry i gwałtowny, jednak mam poważne wątpliwości czy Solti czuł dokąd i po co zmierza muzyki. LSO robi po prostu dużo hałasu (bo może). Na późniejszym etapie zwraca jednak uwagę ucho Soltiego do wyłapywania z partytury kontrapunktów, na które inni dyrygenci nie zwracają uwagi. Posłuchajcie snującego się w tle, ale wyraźnie słyszalnego akompaniamentu smyczków:
Jednak to co dzieje się później, jak i samo zakończenie jest lodowato zimne i sztywne. To nie jest Mahler wyczuty i zrozumiany, to Solti, który zrealizował był precyzyjnie, acz momentami dość wrzaskliwie, wszystkie wskazówki, jakie odnalazł w tej partyturze.
To którego jego nagrania posłuchać warto – tego z Chicago czy z Londynu? Dla mnie osobiście to wybór jak między dżumą a cholerą.
Sir Georg Solti, London Symphony Orchestra, 1964, I – 15:41 (P), II – 7:02, III – 11:00, IV – 20:20 [53:56], Decca
Myliłby się ten, kto uważałby, że Mahlera grano tylko na zachodzie Europy i za wielką wodą. Także nasi wschodni sąsiedzi mają w tym temacie coś do powiedzenia. Jednym z nich był Kiryłł Kondraszyn, który przeszedł do historii jako świetny wykonawca symfonii Dmitrija Szostakowicza. Okazuje się jednak, że także jego interpretacje dzieł austriackiego kompozytora warte są uwagi. Jego nagranie studyjne I Symfonii zarejestrowano w Moskwie z zespołem tamtejszej filharmonii w 1969 roku. Cóż, Rosjanie nigdy nie słynęli na świecie jako spece od dobrej jakości dźwięku i to nagranie nie jest pod tym względem wyjątkiem. Moscow Philharmonic Orchestra nie jest zespołem, który mógłby konkurować z Wiener Philharmoniker czy Chicago Symphony Orchestra. Jednak Kondraszyn miał pomysły tak ciekawe, potrafił przy tym wytworzyć tak zajmującą atmosferę, że warto sięgnąć po tę rejestrację właśnie ze względu na odkrywcze i niebanalne pomysły dyrygenta. Prowadzi on Symfonię wartko, przez co narracja płynie szybko, ale nigdy nie jest przeforsowana czy zagoniona. Ciekawe rzeczy zaczynają się dziać już na samym wstępie, gdzie uwagę zwracają rozwibrowane waltornie, cecha charakterystyczna dla brzmienia rosyjskich orkiestr tamtych lat:
Zakończenie ekspozycji świetnie pokazuje, jak wartko Kondraszyn potrafił prowadzić narrację i ile zyskiwała na tym muzyka, brzmiąca energicznie i spontanicznie:
Zakończenie jest hałaśliwe i zuchwałe, ale dobrze oddaje parodystyczny charakter muzyki:
Lendler potraktowany jest w specyficzny sposób: dyrygent akcentuje tu dźwięki przypadające na słabą część taktu (na trzy), zaś te przypadające na mocną grane są ciszej. Efekt jest intrygujący i bardzo odmienny od tego, co można usłyszeć na innych nagraniach. Fascynuje też surowy, grubo ciosany dźwięk wiolonczel i kontrabasów:
Lubo też Kondraszyn podkreśla ten gwałtowny charakter muzyki. Posłuchajcie świetnego wejścia smyczków w sekcji oznaczonej przez Mahlera jako „Wild” (dziko). Muzyka ma w tym wykonaniu żar, rozmach i napięcie:
Trzecia część rozpoczyna się obiecująco, a dyrygent umiejętnie zaznacza wejścia każdej grupy instrumentów, w tym także traktowanych zazwyczaj po macoszemu wiolonczel. Fragmenty klezmerskie brzmią bardzo dobrze (i niezbyt ładnie, co liczy się na plus), ale zafascynowało mnie tu trio, zagrane szybko, płynnie i bez ociągania. Brzmi jak szybki i nerwowy rzut okiem w przeszłość:
Jedynie czwarta część brzmi słabiej i tutaj właśnie najbardziej wychodzi na jaw, że nie mamy do czynienia z pierwszoligowym zespołem. Ale sama interpretacja jest tak samo zajmująca, dynamiczna i energiczna. Blachy w żadnym wypadku dyrygent tu nie oszczędzał, chociaż nie ma zbyt ładnej barwy:
Wciągająca, fascynująca i niebanalna kreacja!
Kiryłł Kondraszyn, Moscow Philharmonic Orchestra, 1969, I – 12:33, II – 7:59 (P), III – 9:51, IV – 17:53 [48:14], Melodija
Drugie nagranie Kondraszyna, tym razem koncertowe, zostało zarejestrowane w makabrycznych okolicznościach. Rosyjski Maestro został poproszony o zastąpienie Klausa Tennstedta podczas koncertu z hamburską Sinfonieorchester des Norddeutschen Rundfunks (obecnie zespół ten nazywa się NDR Elbphilharmonie Orchestra) podczas koncertu tego zespołu w Amsterdanie. Artysta przystał na propozycję, a ponieważ czasu było bardzo mało, przed koncertem nie odbyła się ani jedna próba. Kondraszyn, który poprzedniego dnia świętował swoje 67. urodziny, wystąpił wbrew zaleceniom swojego lekarza, który mocno obawiał się o stan zdrowia artysty. Okazało się, że były to obawy uzasadnione, a Kondraszyn zmarł na rozległy zawał serca jeszcze tego samego dnia w jednym z amsterdamskich hoteli. To nagranie stało się więc przypadkowo testamentem dyrygenta i zapisem ostatnich chwil jego życia. Okoliczności okolicznościami, jednak powinniśmy też na trzeźwo przyjrzeć się samej interpretacji. Jaka ona jest? Przede wszystkim mniej idiomatyczna od jego poprzedniego nagrania. Waltornie nie brzmią tak charakterystycznie, rytm w lendlerze jest już dużo bardziej zbliżony do tego co Mahler zapisał w partyturze. W ogólnym zarysie koncepcja jest dość podobna, tempa są tak samo żywe, a temperatura emocjonalna utrzymuje się cały czas na wysokim poziomie. To w żadnym razie nie jest refleksyjny Mahler. Dzieje się tu dużo, szybko i gwałtownie, a Kondraszyn dyryguje z pełnym przekonaniem i zaangażowaniem. Jakość dźwięku jest bardzo dobra, a orkiestra zasadniczo trzyma poziom, chociaż zdarzają się tu momenty mniej wyraźne, wejścia mniej pewne i fragmenty, w których zespół jakby nie do końca wiedział, o co dyrygentowi chodzi. Domyślam się jednak, że to kwestia braku prób.
Pierwsza część płynie wartko, jest przy tym energiczna i spontaniczna, a dźwięk jędrny i pewny. Posłuchajmy tego samego fragmentu, co w poprzednim nagraniu tego dyrygenta:
Rewelacyjne jest scherzo. Czuje tę część Kondraszyn, czują ją też niemieccy muzycy, grają ją więc con brio, ostro i wyraziście. Posłuchajcie kapitalnych klarnetów, mocnych wejść puzonów i smyczków, które są tu tak samo dzikie jak w poprzednim nagraniu dyrygenta:
Marsz jest bardzo podobny do tego z poprzednio omawianego nagrania. Szybkie tempo dodaje mu groteskowego charakteru:
Znakomita jest część czwarta, w której znajdują się fragmenty absolutnie fascynujące rozmachem i porażające siłą wyrazu. Wielkie wrażenie robi tu także subtelne cieniowanie dynamiki i tempa.
To już samo zakończenie. Ostatnie chwile Kondraszyna na podium dyrygenckim i jego ostatni triumf:
Kiryłł Kondraszyn, Sinfonieorchester des Norddeutschen Rundfunks, 1981, I – 12:38, II – 8:05 (P), III – 9:42, IV – 17:45 [48:15], EMI
Dyrygentem, który nie zdobył może takiego rozgłosu jak niektórzy poprzednio omawiani, był zmarły niedawno Michael Gielen, wieloletni dyrektor SWR Sinfonieorchester Baden-Baden und Freiburg, z którą zarejestrował cały cykl symfonii Mahlera. Austriacki Maestro rozpoczyna swoją Pierwszą bardzo powoli, delikatnie, nie eksponując za bardzo ani cichutkich i dyskretnych fanfar klarnetów ani nawoływań trąbek za sceną. Wyjątek czyni dyrygent jedynie dla kukających klarnetów, które wyraźnie wyróżnia. Wraz z wkroczeniem na scenę czeladnika sposób prowadzenia narracji zmienia się diametralnie, muzyka przyspiesza, a Gielen pokazuje, że potrafi prowadzić narrację wartko, ale z wyczuciem. Fascynuje brzmienie smyczków – cienkie, przejrzyste, pozbawione wibracji, przypominające bardziej brzmienie zespołów zorientowanych historycznie niż ciężkie i kaloryczne brzmienie smyczków, które zazwyczaj kojarzy się z muzyką romantyzmu. Dzięki temu jego orkiestra brzmi zadziornie, jest wyrazista, ale nie przytłacza innych sekcji, które są doskonale słyszalne. Pięknie wypada zakończenie – szybkie, ekscytujące i bardzo energiczne.
Lendler także jest szybki, ale jednocześnie lekki. Świetne są dźwięczne wiolonczele i kontrabasy. Wyraziście i ostro brzmi też col legno smyczków, a także trio płynie wartko i bez ociągania. Zakończenie wybuchowe, szybkie, energiczne i bardzo wyraziste.
Także marsz żałobny jest szybki, a Gielen znakomicie wydobywa tutaj typowo Mahlerowski czarny humor. Czyni to uważnie obserwując oznaczenia dynamiczne i artykulacyjne. Usłyszmy tu klarownie i wejście każdej grupy instrumentów w kanonie, marcato wiolonczel, a także dźwięczne oktawy harf w niskim rejestrze, nadające muzyce charakteru.
Finał pełen jest wielkich kontrastów. Początek gwałtowny, ostry, ze świetną perkusją (kapitalne crescenda talerzy) i blachą. Łącznik i drugi temat dosyć powolne, odrobinę rzewne, z pięknymi, zmysłowo brzmiącymi glissandami. Powrót głównego tematu poprowadzony umiejętnie, choć mógłby być bardziej gwałtowny. Wynagradza to jednak to, co dzieje się potem. Zwrot akcji jest świetnie zaplanowany, a następujący po nim powrót materiału z pierwszej części przynosi niezbędne odprężenie. Zakończenie rewelacyjne – przejrzyste i selektywne, nie nazbyt pompatyczne, pełne ogromnej energii. Jeśli zaś ktoś wątpi, czy wejście bębna basowego może zrobić ogromną różnicę to… niech posłucha i na własne uszy przekona się, że może.
Świetna interpretacja, świeża i wyrazista. Wierna partyturze, ale jednocześnie szalenie charakterystyczna.
Michael Gielen, SWR Sinfonieorchester Baden-Baden und Freiburg, 2002, I – 15:43 (P), II – 7:05, III – 9:49, IV – 19:43 [52:20], Hänssler
Doskonałym przykładem problemów wynikających z faktu obecnej popularności dzieł Mahlera jest nagranie Pierwszej pod dyrekcją Leonarda Slatkina. Jest ono w najlepszym wypadku neutralne, w najgorszym zaś – nudne. Amerykański dyrygent kieruje tym dziełem tak, aby nikogo nie obrazi, co w przypadku dzieła skandalizującego pewną zuchwałością jest oczywistym błędem. Nie ma w tym nagraniu nic obiektywnie złego – tempa dobrane są dobrze, orkiestra gra dobrze, jakość dźwięku także jest w porządku. Nie ma tu jednak tego czegoś, tej iskry, a to sprawia, że jest to „kolejna” Pierwsza.
Leonard Slatkin, Saint Louis Symphony Orchestra, 1981, I – 15:04, II – 7:08, III – 10:02, IV – 18:00 [50:14], Telarc
W pierwszej części nagrania Neeme Järviego problemem jest brak kontrastu pomiędzy introdukcją a częścią zasadniczą. O ile ten pierwszy element wypada dobrze, o tyle ten drugi jest zdecydowanie zbyt powolny, co z kolei sprawia że całe ogniwo staje się monotonne. Gdyby jeszcze dźwięk był lepszy, albo chociaż dyrygent wydobywał z brzmienia więcej detali… Brakuje tu zwłaszcza harf, które zostały wtopione w tło. Järvi nie przyspiesza nawet w zakończeniu, które jest masywne i mało plastyczne. Cześć druga jest w porządku, ale skłamałbym mówiąc że zapada jakoś bardziej w pamięć. Brakowało mi zwłaszcza lepszego wydobycia col legno smyczków. Ciekawie zaczyna robić się w części trzeciej, w której Järvi w bardzo ciekawy sposób różnicuje tempo i ekspresję pomiędzy poszczególnymi epizodami. Ciekawi zwłaszcza grany szybko temat marsza oraz środkowy epizod, wykonany śpiewanie i z czułością. Ale zdecydowanie najlepiej wypada finał, który jest ognisty, plastyczny i brawurowy. Odcinki szybkie grane są z pazurem, drapieżnie i wyraziście, a w powolnych Järvi nigdy nie jest bardzo powolny, co sprawia że napięcie nie opada.
Jest to wykonanie nierówne. Ma swoje dobre, a momentami nawet świetne momenty, ale rozpatrywane całościowo nie jest niestety porywające. Irytuje także dość płaski dźwięk.
Neeme Järvi, Royal Scottish National Orchestra, 1993, I – 15:57, II – 8:29, III – 8:59, IV – 19:10 [52:43], Chandos