Nie jest mi w tym roku po drodze z Festiwalem Katowice Kultura Natura, dlatego relacji nie będzie tak dużo jak mogłoby być w innej sytuacji. Udało mi się jednak wygospodarować na tyle czasu, żeby wpaść na recital Iana Bostridge’a i Saskii Giorgini. Brytyjski śpiewak to artysta na tyle znany i rozpoznawalny, że nie trzeba go przedstawiać. Również Giorgini szybko zdobywa sobie uznanie i staje się jedną z ciekawszych pianistek młodego pokolenia. Na festiwalu usłyszeliśmy w ich wykonaniu utwory dość luźno związane z ideą „Dziecięctwa”, będącego mottem tegorocznej edycji KKN.
Zabrzmiały więc fragmenty Liederalbum für die Jugend op.79, Fünf Lieder op. 40 oraz Kinderszenen op. 15 Roberta Schumanna oraz dzieła szczególnie przez Bostridge’a cenionego Benjamina Brittena – Winter Words op. 52, wybór z Who are these Children? op. 84 oraz (chyba na bis, bo w książce programowej ich nie było) jego Down By the Salley Gardens, O Waly, Waly i Oliver Cromwell.
Schumann nie jest „moim” kompozytorem. Myślę, że to nie czas, aby wyjaśniać dlaczego jest tak a nie inaczej, ale jeśli już jesteśmy przy interpretacjach Bostridge’a i Giorgini – muszę powiedzieć, że byłem pełen podziwu dla ich wyczucia, kunsztu i głębokiego zaangażowania w wykonania jego dzieł. Słuchanie tych interpretacji było zajęciem angażującym i przejmującym, a szczególnie w pamięć zapadała pieśń Matczyny sen do słów Andersena z op. 40. Bostridge jest artystą obdarzonym wielką charyzmą, z której potrafi skorzystać z siłą i sugestywnością. Artysta dysponuje również świetną dykcją, co sprawia że wszystkie słowa są doskonale czytelne. Sceny dziecięce w wykonaniu Giorgini były piękne, zagrane zostały poetycko, miękko, z uczuciem i zrozumieniem.
Charyzmę śpiewaka najlepiej było jednak słychać w pieśniach Brittena – w pięknych Winter Songs, z wyróżniającą się motorycznym akompaniamentem pieśnią Północ w pociągu Great Western. Jednak to cztery pieśni z cyklu Who Are These Children były emocjonalnym punktem kulminacyjnym całego koncertu, czymś, co autentycznie przejmowało do szpiku kości i wgniatało w fotel. Usłyszeliśmy nr 3 (Mara), nr 6 (Rzeź), nr 9 (Kim są te dzieci?) i nr 11 (Dzieci). Teksty wykorzystane przez kompozytora są ponure, momentami niemal upiorne. Pod względem muzycznym nie są to dzieła skomplikowane, ale… identycznie jak w przypadku opery Vaughana Williamsa Jeźdźcy ku morzu, o której pisałem niedawno, czasem mniej znaczy więcej. Oczywiście ogromną zasługę w tak poruszającym zaprezentowaniu tych pieśni miał Bostridge, jednak bez wrażliwej i czujnej na jego intencje partnerki daleko by nie zaszedł. Giorgini stawała na wysokości zadania i bez jej zaangażowania całość nie przedstawiałaby się tak imponująco. Mieliśmy więc dwóch artystów obdarzonych wielką kulturą, którzy dokładnie wiedzieli co chcą osiągnąć i potrafili zaprezentować to w spontaniczny i czytelny sposób.
Na bis udało nam się wyklaskać Króla olch, którego Bostridge wykonał przepięknie, umiejętnie różnicując trzy (a nawet cztery, wliczając narratora) role. Giorgini grała tym razem trochę za głośno, zdarzało jej się też zostawać w tyle za śpiewakiem. Ale trzeba sobie zdać sprawę, że Erlkönig to rzecz dla pianisty wyjątkowo niewdzięczna i trudna, więc ja bym jej wybaczył.
Jedyne co mnie mocno dziwi to wyjątkowo niska frekwencja. Ani Schumann ani Britten to nie są fajerwerki od których trzęsą się ściany, ale to nie zmienia faktu że na koncercie artystów tej klasy takie pustki są rzeczą wyjątkowo dziwną. Syndrom poniedziałku?
fot. Bartek Barczyk/NOSPR