II Symfonia Gustava Mahlera – część szósta

Włoski dyrygent Claudio Abbado nagrał Drugą pięć razy. Trzy z tych rejestracji to nagrania wydane przez Deutsche Grammophon. Pochodzą one z różnych etapów kariery kapelmistrza, korci więc aby zerknąć na każde z nich i sprawdzić jak zmieniała się (albo nie zmieniała) jego wizja. Pierwsza interpretacja pochodzi z połowy lat 70., kiedy maestro współpracował z Chicago Symphony Orchestra. Natychmiast rzuca się w uszy, że Abbado wydobył z zespołu zupełnie inne brzmienie niż Solti, który szefował wówczas CSO. Brzmienie orkiestry pod dyrekcją Włocha jest bardziej plastyczne, miękkie, giętkie i soczyste. Część pierwsza zaczyna się zdecydowanie i dynamicznie, ale nie jest też przeforsowana czy przejaskrawiona. Muzyka płynie naturalnie, a wykonawcy sprawnie podkreślają zarówno ostre jak i bardziej miękkie momenty. Pięknie i bezpretensjonalnie płynie tu idylliczny temat trzeci:

Jednak w przetworzeniu lekkość podejścia staje się mankamentem. Muzyce brakuje tu ciężaru i ostrości. Chociaż Abbado trafnie wyhamowuje na kulminacji oznaczonej pesante, to wrażenie nie jest tak mocne, oszałamiające i przytłaczające jak mogłoby być:

Także końcowa faza tej części jest, poprzez swoją lekkość i wartkie tempo, mało klimatyczna i dość rozczarowująca. Sprawia wrażenie jakby wydarzenia opowiedziane dźwiękami rozgrywały się na małą skalę.

Andante poprowadzono wartko, jest lekkie i pełne gracji. Samo w sobie wypada bardzo dobrze i absolutnie bezpretensjonalnie, ale nie spełnia swojej roli jako część dzieła mająca za zadanie kontrastować z poważną i mroczną częścią pierwszą. Abbado, jak na włoskiego dyrygenta przystało, umiejętnie podkreśla śpiewność muzyki. Sekcja smyczków CSO prezentuje się wspaniale, szkopuł w tym, że to słoneczny taniec następujący po zdecydowanie zbyt słonecznej części pierwszej.

Scherzo brzmi barwnie, także tutaj tempo jest szybkie, jednak próżno tu szukać mahlerowskiego sarkazmu. Także tutaj dominuje lekkość, która pasuje do niektórych kompozytorów, ale akurat do tej części nie bardzo pasuje. Nie da się jednak zaprzeczyć, że środkowy epizod zagrany jest naturalnie, a już zupełnie zjawiskowo brzmi solo trąbki:

Wartkie tempo może się podobać, ale w punkcie kulminacyjnym ponownie brak większego dramatyzmu. Słuchając tej wersji nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w tej muzyce nie dzieje się nic wyjątkowego ani szczególnie ważnego.

Marilyn Horne dysponuje ciemnym głosem, który idealnie pasuje do Urlicht.  To zjawiskowa, przepiękna, delikatna i pastelowa interpretacja tej części. Zdecydowanie warto jej wysłuchać.

Rozpoczęcie piątej części nie niesie ze sobą spodziewanego trzęsienia ziemi. Jest uporządkowane, logiczne i pełne gracji, szkopuł w tym że nie o to w tej muzyce chodzi. Zdarzają się tu jednak także momenty warte wysłuchania. Piękna i soczysta jest gra blachy w kulminacjach:

Marsz zagrany jest szybko i z dużą energią. Świetne wrażenie ponownie robi jakość gry blachy, która naprawdę może sobie tu pograć, co zresztą robi zjawiskowo:

Kapela wojskowa za sceną nie brzmi zbyt dobrze – brakuje w tym odcinku przestrzeni, a co za tym idzie – odpowiedniego kontrastu pomiędzy dwoma zespołami. Z tego samego powodu nie wywiera większego wrażenia Wielki apel, w którym dźwięki trąbek i waltorni wydają się nazbyt ściśnięte. Rozpoczęcie części chóralnej jest miękkie i eteryczne. Horne i Carol Neblett śpiewają wspaniale, jednak w głośniejszych odcinkach brakuje mi w brzmieniu chóru większej masy brzmienia. Sytuacja zmienia się dopiero pod koniec, wraz z wejściem dobrze nagranych organów.
Mam mieszane uczucia co do tego wykonania. Z jednej strony jest młodzieńcze i sprężyste, z drugiej zaś strony brakuje tu szerokiego oddechu i chwili refleksji. II Symfonia zdecydowanie nie jest też tak skromnym i mało emocjonującym utworem, jak mogłoby się wydawać po wysłuchaniu tego nagrania.

Claudio Abbado, Marilyn Horne, Carol Neblett, Chicago Symphony Orchestra & Chorus, 1976, I –20:47, II – 10:03, III – 10:33, IV – 5:08, V – 33:19 [79:50], Deutsche Grammophon

Innym zespołem, z którym włoski maestro chętnie i często współpracował, byli Filharmonicy Wiedeńscy. To właśnie z nimi Abbado nagrał Drugą po raz drugi, 16 lat po tym jak zarejestrował ten utwór w Chicago. Każde dziecko wie że Wiedeńczycy to znakomita orkiestra, dlatego rozczarowuje tu brak masy brzmienia, cienkość dźwięku i brak selektywności tego nagrania.
Początek pierwszej części jest dość ostry i nawet dynamiczny, jednak w drugim i trzecim temacie zabrakło drugoplanowych detali w rodzaju dźwięków harfy, które tak dobrze wzbogacają brzmienie innych rejestracji. Wielkie konflikty przedstawione przez Mahlera w przetworzeniu stają się pod batutą włoskiego dyrygenta nieco melancholijne, ale też zdecydowanie zbyt łagodne. Brak tu ostrości, rozmachu i zdecydowania. Muzyka austriackiego kompozytora bardzo tego potrzebuje, zwłaszcza w takich momentach. Abbado zaś jest zbyt cywilizowany, zbyt ugrzeczniony, za bardzo zainteresowany elegancją brzmienia. Miło jest usłyszeć w zakończeniu przetworzenia dobrze wydobyte wiolonczele i kontrabasy, ale to zdecydowanie za mało aby wstrząsnąć słuchającym.
W Andante zwraca uwagę eleganckie frazowanie i śpiewna gra orkiestry, jednak przeszkadza zbyt cienki dźwięk. Rejestru basowego nie słychać tu prawie w ogóle, podobnie jak zaangażowania wykonawców.
W Scherzo Abbado i Wiedeńczycy przeszli samych siebie. Byli w stanie uczynić tę żywą i spontaniczną muzykę tak drętwą, bezbarwną i nudną, że podczas słuchania z trudem walczyłem z ogarniającą mnie sennością. Rozwodzenie się nad konsekwencjami takiego podejścia dla dramaturgii wykonywanego utworu nie ma większego sensu.
Waltraud Meier jako solistka w Urlicht wypada bardzo dobrze. Ma ciemny, głęboki głos, nie wydziwia, śpiewa naturalnie i z prostotą, jednocześnie nasycając wykonywaną muzyką emocjami i znaczeniem. Piękna kreacja i jeden z niewielu plusów tego nagrania.
W piątej części zwracają uwagę świetne efekty przestrzenne – waltornie brzmią z dużej odległości. To jednak nieliczne rodzynki rozsiane w nadmuchanym, pozbawionym smaku cieście tej interpretacji. Nic się tu nie dzieje, nie ma napięcia, przekonania co do sensowności prowadzenia tej powieści. Kulminacje są zagrane bezbłędnie, czysto i precyzyjnie, ale brak tym wybuchom, eksplozjom i grzmotom znaczenia. Na plus liczę wykonanie partii solowych przez Meier i Cheryl Studer, partię chóralną wykonaną przez Arnold Schönberg Chor, a także staranność dyrygenta w wydobywaniu rozmaitych detali w rodzaju grającej cicho blachy akompaniującej chórowi. Jednak brana jako całość jest to interpretacja rozczarowująco anemiczna i bezbarwna. To rejestracja koncertowa, ale odgłosów publiki nie słychać wcale. Prawdopodobnie zasnęli albo wyszli.

Claudio Abbado, Waltraud Meier, Cheryl Studer, Wiener Philharmoniker, Arnold Schönberg Chor, 1992, I – 22:45, II -10:34 , III – 11:38, IV – 5:27, V – 37:06 [87:30], Deutsche Grammophon

Ostatnie, także koncertowe, nagranie tego dyrygenta zarejestrowano podczas festiwalu w Lucernie w sierpniu 2003 roku. Grała Lucerne Festival Orchestra, montowana co roku ad hoc z różnych innych zespołów. Jej rdzeń stanowili muzycy Mahler Chamber Orchestra, członkowie takich orkiestr jak London Symphony Orchestra, Wiener i Berliner Philharmoniker, a także, last but not least, wybitni wirtuozi-soliści, tacy jak m.in. Natalia Gutman, Emmanuel Pahud, Sabine Meyer czy artyści Alban Berg Quartet czy Hagen Quartet. Abbado chciał stworzyć orkiestrę działającą na zasadzie zespołu kameralnego, w którym każdy uważnie słucha pozostałych. Brano na warsztat utwory rozbudowane i skomplikowane, takie właśnie jak Druga Mahlera, która ukazała się na jednym albumie razem z Morzem Claude’a Debussy’ego.
Rozpoczęcie pierwszej części Symfonii Mahlera jest tu obiecujące – drapieżne i dynamiczne, ciekawe pod względem barwy, dynamiki i ekspresji. Piękne, wyraziste jest solo rożka angielskiego w trzecim temacie, a także w marszu żałobnym w przetworzeniu. Warto też zwrócić uwagę na umiejętne różnicowanie nastrojów i temp, którego tak bardzo brakowało w przypadku poprzedniej rejestracji. Jednak gra orkiestry, chociaż przejrzysta, wydaje się momentami niedociążona (zwłaszcza w sekcji blachy), w dalszym ciągu bardziej liryczna niż dramatyczna. Tak samo jak w poprzednim nagraniu Abbado podkreślił tu partię wiolonczel i kontrabasów w zakończeniu przetworzenia, które jest dobrze rozplanowane. Także zakończenie jest satysfakcjonujące, a uwagę zwraca uroda brzmieniowa poszczególnych odcinków – a to solo fletu, a to wyrazista i precyzyjna gra smyczków. Tylko blacha z perkusją pozostają tu niezasłużenie w tle.
Druga część zagrana jest bardzo szybko. Narracja płynie wartko, jest przy tym wyrazista, a gra smyczków ciepła i ekspresyjna. Abbado świetnie wyczuwa tu muzykę, zauważa najlżejszą nawet zmianę tempa i ekspresji.
Błyskotliwie zagrane jest Scherzo, świetna jest w nim gra wiolonczel, dialog skrzypiec i fletu, wtręty klarnetu (Sabine Meyer!), ale próżno szukać tu ciętej drwiny Klemperera. Naturalnie i pięknie zagrany jest powolny środkowy epizod z rewelacyjnymi, aksamitnymi trąbkami. Lament odrazy jest szybki, dynamiczny, tworzy przy tym wyraźny punkt kulminacyjny (aczkolwiek następujące po nim uderzenia kotłów są zdecydowanie zbyt nieśmiałe). Myślę że pod względem jakości gry orkiestry to jedno z najlepszych nagrań tej części.
Anna Larsson wykonuje Urlicht ekspresyjnie, ale barwa jej głosu nie przypadła mi za bardzo do gustu. Wyrazisty jest za to akompaniament – piękna gra blachy, choć glissanda skrzypiec solo są może zbyt głośne.
Otwierające piątą część tutti jest trochę niedograne, za to na końcu pierwszego odcinka zaskakują nadspodziewanie głośne dźwięki harf. Zawołania waltorni rzeczywiście dobiegają z wielkiej odległości, słusznie kontrastując z orkiestrą grającą na estradzie. Ładny pod względem barwy i ekspresji jest temat wiary, a także następujące po nim ciche wejście puzonów grających Dies irae. Piękne jest także następujące po nim pełne blasku, radosne tutti. Marsz jest bardzo nietypowy, gdyż na pierwszy plan wysuwa się tu brzmienie smyczków i drewna, a nie blachy. Usłyszymy tu wiele detali, których nie ma w żadnym innym nagraniu, ale odbywa się to kosztem ciężaru brzmienia. W następnym odcinku ponownie zwracają uwagę smyczki, a także umiejętne operowanie przez wykonawców efektami przestrzennymi. Z tego samego powodu interesujący jest Wielki apel, który brzmi tu nadspodziewanie eterycznie. Część chóralna prowadzona jest naturalnie i bez patosu. Brzmienie Orfeon Donostiarra jest w głośnych odcinkach gęste, nasycone i satysfakcjonujące. Zakończenie entuzjastyczne i pięknie zagrane.
Mam mieszane uczucia co do tego nagrania. Doceniam jego barwność i staranność gry, ale z drugiej strony mnogość detali przysłania czasem szerszy obraz. Poza tym, tak jak w przypadku dwóch pozostałych nagrań, pozostaje tu poczucie pewnego niedosytu i wrażenie, że opowiedziane muzyką wydarzenia rozgrywają się na małą skalę.

Claudio Abbado, Anna Larsson, Eteri Gvazava, Lucerne Festival Orchestra, Orfeon Donostiarra, 2003, I – 20:45, II – 9:23, III – 11:22, IV – 5:04, V – 34:41 [81:15], Deutsche Grammophon

Wielką estymą jako wykonawca symfonii Mahlera cieszy się obecnie Sir Simon Rattle, obecny szef London Symphony Orchestra. Jego pierwsze nagranie Drugiej pochodzi z 1986 roku, czyli z czasów, w których szefował City of Birmingham Symphony Orchestra. Interpretacja ta wzbudziła swego czasu sensację. Pamiętam, że w czasach, w których zaczynałem interesować się muzyką tego kompozytora, uznawana było za wzorcową i polecano je gorąco. Szybko się z nią zapoznałem, a chociaż minęło już od tej chwili dużo czasu, nadal wspominam ją z sentymentem.
Początek jest ciężki i statyczny. Wejścia wiolonczel i kontrabasów ekspresyjne, pierwsza kulminacja monumentalna. Wszystko jest tu zagrane bardzo maestoso, niespiesznie i z pietyzmem. Rattle ma ucho do detali – usłyszymy tu najcichsze nawet uderzenie żałobnego tam-tamu czy dźwięki harf w niskim rejestrze. Idylliczny środkowy odcinek mocno kontrastuje z zasadniczym materiałem. Również zagrany jest niespiesznie, ale brzmi lżej i bardziej eterycznie. Powrót głównego materiału w przetworzeniu jest wyrazisty i powolny, z dobrze zaakcentowanymi dźwiękami tam-tamów. Ktoś tu się chyba mocno inspirował interpretacją Scherchena:

W przetworzeniu Rattle mocno akcentuje pauzy, co jest moim zdaniem nienaturalne i hamuje tok narracji:

Jednak punkt kulminacyjny wyczuty jest tu bezbłędnie, a brawurowa gra blachy robi wielkie wrażenie.

Rattle świetnie uchwycił także nastrój po tej katastrofie. Jego „cisza na morzu” jest rzeczywiście statyczna, jasna i lekka. Jednak powrót głównego materiału to kolejna zmiana nastroju, kolejne przyciemnienie wzmacniane miarowymi uderzeniami tam-tamów. Jest to bardzo sugestywne i trafne. Dziwić może jednak bardzo powolne zakończenie. W końcu Mahler życzył tu sobie powrotu do zasadniczego tempa, którym jest przecież allegro. Jednak w tym szaleństwie jest metoda, ten opadający fragment jest tu katastroficzny, stanowi wyrazistą interpretacyjną kropkę nad i:

Andante Rattle przyjął wartkie tempo i znakomicie podkreślił lekki i nieco staroświecki charakter muzyki. Jest w tej interpretacji zarówno idylliczny rzut oka w przeszłość, jest i tęsknota za nią, gorycz i żal. Doskonale wyczuta wersja, w której autentycznie cieszy ucho pozbawione ostentacji piękno gry harf, smyczków i drewna:

Początek Scherza może wydawać się trochę blady – uderzenia miotełki w bęben są dość nieśmiałe, podobnie jak solówki drewna, które brzmią stopliwe i homogeniczne. Fanfary dętych blaszanych robią jednak znakomite wrażenie, podobnie jak piękne, delikatne solo trąbki w środkowym epizodzie. Przejmująco wypada kulminacja i następujące po niej rozjaśnienie – to prawdziwy moment kulminacyjny tej części i punkt zwrotny całego utworu. Rattle zrozumiał to wyjątkowo dobrze:

Pięknie wypada zakończenie z tajemniczym uderzeniem tam-tamu:

Po raz ostatni w historii fonografii w Urlicht pojawiła się tu Janet Baker. Razem z Rattlem stworzyła kreację skupioną, poruszającą ascetyzmem i oszczędną trafnością środków wyrazu.

Początek piątej części jest monumentalny, pięknie brzmią zwłaszcza tam-tamy. Nie jestem jednak pewien czy wstawianie tu tak długiej pauzy było zasadne z punktu widzenia dramaturgii:

Dobiegające z oddali zawołania, solówki poszczególnych instrumentów dętych (flet!) czy podkreślające upiorny klimat uderzenia tam-tamów sprawiają, że wykonanie jest sugestywne i trzyma w napięciu. Jest go też dużo przy pierwszym pojawieniu się tematu wiary. Brzmi żarliwie i emocjonalnie, a następująca po nim kulminacja poprowadzona jest niespiesznie. Rewelacyjnie brzmią niskie dźwięki harf i bardzo długie crescenda perkusji:

Sam marsz także zagrany jest świetnie, z powolną determinacją, wyraźnie słyszalnym biciem dzwonów i mocnymi wejściami perkusji. Także kulminacja tego odcinka i załamanie akcji robi wielkie wrażenie. Świetny jest także odcinek z ostro brzmiącą kapelą wojskową za sceną i Wielki apel.

W momencie wejścia chóru słuchający ma poczucie przebycia długiej i emocjonującej drogi. Snuta przez kompozytora opowieść wchodzi w tym momencie na zupełnie inny poziom, opowiada o wydarzeniach odczuwanych z innej perspektywy. Cały ten odcinek jest bardzo udany, nie rozumiem jednak po co Rattle notorycznie wprowadzał do narracji pauzy hamujące swobodny przepływ muzyki:

Anglik jest jednak jednym z bardzo niewielu wykonawców, u którego usłyszymy, że w zakończeniu są dwa tam-tamy, a nie jeden:

Uważam to nagranie za nierówne. Jest fascynujące pod względem opanowania formy tej długiej, skomplikowanej Symfonii. Dyrygent sprawnie wydobył w nim wiele elementów, które innym kapelmistrzom gdzieś umknęły. Ale jednocześnie jest to interpretacja statyczna, pozbawiona dynamizmu, wykoncypowana, momentami drętwa. Czuć w niej dystans wykonawcy w stosunku do dzieła. Rattle wydaje się chłodnym obserwatorem, a nie bezpośrednim uczestnikiem wydarzeń.

Sir Simon Rattle, Janet Baker, Arleen Auger, City of Birmingham Symphony Orchestra & Chorus, 1986,  I – 23:52, II – 10:16, III – 11:18, IV – 5:07, V – 35:10 [85:43], Warner

Drugie nagranie Rattle’a zarejestrowano podczas koncertów w filharmonii w Berlinie pod koniec października 2010 roku. Ponownie więc dyrygent miał do dyspozycji swoją własną orkiestrę, a także, jako solistkę, swoją żonę (chociaż mam wątpliwości czy to Symfonii wyszło na dobre).
Część pierwsza rozpoczyna się dość podobnie do tej znanej z nagrania studyjnego. Ponownie jest więc dość ciężka i majestatyczna, jednak okoliczności koncertowe wyraźnie zainspirowały dyrygenta i sprawiły że narracja jest bardziej potoczysta. Dźwięk Berlińczyków jest też zdecydowanie bardziej mięsisty i jędrny niż ich kolegów z Birmingham. Zyskuje na tym bardzo wznoszący liryczny drugi temat, w którym doskonale słyszalne są pomruki kontrabasów przewijających się cały czas w tle. Poruszające, pełne wyrazu są także solowe odcinki rożka angielskiego, grozę budzą zaś mroczne pomruki dętych blaszanych. Owa gęsta jak smoła jakość brzmienia bardzo zwraca uwagę przy powrocie głównego tematu w przetworzeniu:

Przetworzenie brzmi wspaniale, uwagę zwraca tu col legno smyczków akompaniujące trąbce:

Zakończenie ponownie jest imponująco apokaliptyczne. W późniejszej fazie uwagę zwraca ekspresyjna i jędrna gra smyczków. Rattle świetnie wydobywa glissanda w tej sekcji. W zakończeniu zwracają uwagę ostre i krótkie dźwięki wiolonczel i kontrabasów, a także świetnie oddana duszna, pełna grozy atmosfera:

Andante rozpoczyna się w zdecydowany, wyrazisty sposób. Dysponujący bardziej gęstym, mocnym i ciemniejszym dźwiękiem Berlińczycy robią zdecydowanie lepsze wrażenie niż ich koledzy z Birmingham. Świetne są ekspresyjne staromodne portamenta, imponuje też wnikliwość dyrygenta, wyczulonego na najlżejsze zawahania nastroju muzyki:

Podobnie jest w trzeciej części, która ze względu na muskularną i wyrazistą grę orkiestry jest dużo lepsza niż w poprzednim nagraniu. Także tutaj Rattle świetnie wyłapuje zmieniające się jak w kalejdoskopie nastroje, udało mu się też wyłapać ów specyficzny, czarny Mahlerowski humor:

Świetna jest też monumentalna kulminacja, a także rozjaśnienie nastroju zaraz po niej i efektowne uderzenie tam-tamu na koniec.
W Urlicht dźwięki blachy zdają się dobiegać z wielkiej odległości, co jest intrygujące i przy tym całkowicie zgodne z zawartymi w partyturze zaleceniami. Magdalena Kožená śpiewa ekspresyjnie, bacznie zwracając uwagę na znaczenie słów. Nie jestem jednak pewien czy styl jej wykonania nie jest tu zbyt operowy.

Ciemne, gęste i nasycone brzmienie orkiestry robi znakomite wrażenie na początku piątej części. Wejście tematu wiary jest bardzo dramatyczne i ekspresyjne.

Rozbrzmiewające po długiej pauzie Dies irae w wykonaniu blachy jest świetne – mroczne i tajemnicze. Świetna jest też następująca po nim kulminacja. Ponownie rewelacyjne są crescenda perkusji i następujący po nich powolny, mroczny marsz. Rattle przyspiesza dopiero pod koniec, co robi duże wrażenie:

Świetnie zrealizowane są także dwa następne epizody, a kulminacja poprzedzająca Wielki apel robi olbrzymie wrażenie. Specyficzne jest brzmienie chóru, także on bowiem zdaje się dobiegać w wielkiej odległości, wręcz z innego świata, co jest przecież zgodne z intencjami kompozytora. Nie przeszkadza to wszak temu zespołowi brzmieć masywnie i donośnie tam gdzie jest to wymagane.

Zakończenie potężne i muskularne, ale niestety tam-tamy nie są tu tak wyraziste jak w nagraniu Rattle’a z CBSO. Koncepcja jest tu więc podobna co w poprzednim nagraniu, ale tym razem została o wiele lepiej zrealizowana. Bardziej jest przy tym naturalna, spontaniczna, a rzeczy, które poprzednio irytowały (jak choćby pauzy, na które tak utyskiwałem) tutaj wypadają dużo bardziej naturalnie. To chyba jedno z najlepszych nagrań tej Symfonii zarejestrowane w ostatnich latach.

Sir Simon Rattle, Magdalena Kožená, Kate Royal, Berliner Philharmoniker, Rundfunkchor Berlin, 2010, I – 24:24, II – 10:11, III – 11:33, IV – 5:20, V – 35:04 [86:32], Warner

Cenionym dyrygentem wykonującym dzieła Mahlera jest obecnie także Riccardo Chailly, pełniący funkcję dyrektora mediolańskiej La Scali oraz Lucerne Festival Orchestra. Włoski dyrygent zarejestrował Drugą w czasie swoich rządów w Concertgebouw, której szefował jako następca Haitinka. Włoski dyrygent miał więc do dyspozycji zespół o wielkich i chwalebnych tradycjach, mogący poszczycić się naturalnym wyczuciem tej muzyki. Owego wyczucia tu faktycznie nie brakuje, jednak wersja zaprezentowana przez Chailly’ego nie opiera się moim zdaniem na konflikcie, a na pewności. Całość jest przepięknie zagrana, a wiele dobrego robi tu także przestrzenna akustyka Concertgebouw, rzecz jednak w tym że w interpretacji tego dyrygenta nie czuć walki. Rozpoczynając Symfonię wiemy dobrze jak ona się skończy. Brak tu miejsca na wątpliwości i wstrząsy. Z tego też chyba powodu pierwsza część jest bardziej melancholijna niż dramatyczna. Gra orkiestry jest jednak zjawiskowa, usłyszymy tu też zarówno klimatyczne tam-tamy, dźwięki harf w niskim rejestrze jak i rozmaite detale w partii blachy czy glissanda smyczków. Posłuchajcie fragmentu tuż przed wejściem trzeciego tematu:

Przetworzenie zagrane jest pięknie, jednak brakowało mi tu ostrości brzmienia, większego dramatyzmu. Wszystko jest uporządkowane, naturalne i potoczyste, zagrane bezbłędnie:

W końcowym odcinku Chailly ponownie umiejętnie wydobywa glissanda w smyczkach, a także dźwięki harf i tam-tamów, szkopuł w tym że elementy te nie tworzą przejmującej, budzącej grozę opowieści. Jakość gry orkiestry, przestrzenność i naturalność akustyki imponują, ale nie wstrząsają.
Druga część zagrana jest naturalnie, jednak nie kontrastuje mocno z pierwszą, która sama w sobie nie była bardzo dramatyczna. Chociaż Chailly sprawnie wydobywa glissanda w partii smyczków, to jednocześnie wygładza ostrzejsze akcenty obecne przecież także w tej części:

Ciekawiej prezentuje się Scherzo, w którym orkiestra świetnie wyczuwa Mahlerowski idiom, podkreśla akcenty rytmiczne i kontrasty dynamiczne. Pieści ucho dobrze podkreślony rejestr basowy:

Jednak prędko staje się jasne, że Chaily nie jest w stanie wycisnąć z muzyki wszystkich groteskowych, kanciastych elementów i największych, najbardziej potwornych kontrastów. Z tego też powodu dysonansowy okrzyk rozpaczy nie wstrząsa, a w zasadzie ciekawsze pod względem barwowym rzeczy dzieją  się po tej kulminacji. Usłyszymy tu ciekawe detale w partii blachy, zwracają też uwagę ostre kotły:

Petra Lang wykonuje Urlich sprawnie, z poszanowaniem Mahlerowskiej estetyki. Chailly, podobnie jak Rattle w swoim drugim nagraniu, zwraca baczną uwagę na odpowiednie oddalenie blachy, ale rezultat jest bezbarwny.

Finał prowadzony jest przez dyrygenta ze stoickim spokojem i pewnością co do wyniku prezentowanego konfliktu. Może to, tak jak mnie, odbierać satysfakcję z prezentowania wielkiego, emocjonującego starcia, nie da się jednak zaprzeczyć że wiele tu miejsc zagranych przepięknie. Posłuchajcie wejścia puzonów:

Pięknie wypadają tu także wszystkie elementy przestrzenne. Słychać wyraźnie że zarówno wykonawcy jak i inżynierowie dźwięku skorzystali w pełni z przepastnej akustyki Concertgebouw. Rewelacyjnie brzmią trąbki i waltornie w Wielkim apelu:

Szkopuł jednak w tym, że wiele innych, tak atrakcyjnych elementów nie ma tu takiej siły rażenia jak w innych interpretacjach. Temat wiary, kulminacja po Dies irae, marsz czy wszystkie inne odcinki tutti zagrane są poprawnie, ale nie porywająco. Zakończenie staje się z powodu tego spokoju wręcz nudne. Pražský filharmonický sbor śpiewa przepięknie, ale brak tu zaangażowania i mocy. Ładnie brzmią głębokie dźwięki dzwonów, ale to trochę za mało aby wstrząsnąć słuchającym. Posłuchajcie ostatniego wejścia chóru, zwróćcie przy tym uwagę na tryle klarnetów – ot, mała rzecz, a cieszy:

O ile więc pod względem jakości wykonania interpretacja Chailly’ego robi spore wrażenie, o tyle wykonawcy nie oddają tu do końca emocjonalnego sensu opisanych muzyką zdarzeń.

Riccardo Chailly, Petra Lang, Melanie Diener, Concertgebouw, Pražský filharmonický sbor, 2001, I – 23:03, II – 10:52, III – 10:49, V – 5:35, V – 37:28 [87:47], Decca

https://www.youtube.com/watch?v=63zaLqlwg9g&t=5s

 

Ważnym amerykańskim wykonawcą symfonii Mahlera jest Michael Tilson–Thomas, ceniony zwłaszcza ze względu na lata, jakie spędził szefując San Francisco Symphony Orchestra, z którą zresztą zarejestrował podczas koncertów wszystkie symfonie austriackiego kompozytora.
Jego Druga rozpoczyna się obiecująco. Kontrabasy są ostre i wyraziste, kulminacje masywne, ale wybuchowe. Drugi temat brzmi lirycznie, delikatnie, grany jest przez smyczki dźwiękiem trochę rozwibrowanym, ze świetnie podkreślonymi kontrabasami w tle:

 

Pęd muzyki wyhamowuje bardzo podczas prezentacji pastoralnego trzeciego tematu. Tilson Thomas daje tu słuchającemu mnóstwo czasu na rozkoszowanie się aksamitnym brzmieniem orkiestry. Ta brzmi zresztą bardzo przejrzyście – usłyszymy tu nie tylko główną melodią, ale także towarzyszące jej kontrapunkty. Kontrasty w przetworzeniu zarysowane są w wyrazisty, żywy, efektowny i komunikatywny sposób. Dyrygent prowadzi orkiestrę dynamicznie, mocno zwalnia pod koniec, a zbudowana przez niego kulminacja robi wielkie wrażenie. Repryza rozpoczyna się zresztą praktycznie od razu, drapieżnie i dynamicznie:

„Cisza na morzu” jest powolna, wyciszona i przepięknie zagrana, mocno kontrastuje też (słusznie!) z ostatnią kulminacją. Bardzo satysfakcjonująca interpretacja pierwszej części, w której orkiestra naprawdę mogła sobie pograć.
W Andante smyczki pokazują wielką klasę, elegancję i piękno brzmienia. Pięknie brzmi solo trąbki i fletu:

Jest w tej interpretacji dobrze wyważona nostalgia, jest też i wdzięk, a elementy te składają się, całkiem przecież adekwatnie, na sielskie spojrzenie w przeszłość, którego życzył sobie kompozytor.
W Scherzo Tilson Thomas momentami za bardzo wygładza kontury muzyki. Tempo jest odpowiednie, gra orkiestry znakomita, ale brak tu niezbędnej drwiny i sarkazmu. Ostatnia kulminacja jest bardzo udana, a orkiestra znowu może bez skrępowania pograć. Powrót głównego materiału po kulminacji jest bardzo powolny i dosadny, jednak już po chwili muzyka znów przyspiesza i pędzi już aż do samego końca:

Wielką atrakcją tego nagrania jest udział znakomitej Lorraine Hunt Lieberson. Interpretuje ona część czwartą bardzo naturalnie i starannie, a MTT akompaniuje delikatnie i z wyczuciem:

Piękna kreacja. Tylko blacha na początku za głośna i za mało oddalona.
Piąta część rozpoczyna się w satysfakcjonujący sposób, a Tilson Thomas dobrze podkreśla quasi-teatralny charakter muzyki. Świetnie brzmią upiorne, opadające tryle smyczków poprzedzające melancholijny i emocjonalny temat wiary, który zresztą na koniec bardzo zwalnia, jakby osuwał się w rezygnacji:

Dies irae w wykonaniu puzonów brzmi pięknie, pięknie zbudowana jest też następująca potem kulminacja. Satysfakcjonujące – ostre, potężne i długo trzymane są crescenda perkusji. Marsz jest dobrze wyważony i kończy się przejmującą, potężną kulminacją, dopełnioną dobrze zaakcentowanym „zjazdem” drewna:

Także kolejny odcinek jest satysfakcjonujący, orkiestra wojskowa gra wściekle intensywnie, ale ulokowana została w odpowiednim oddaleniu:

Następująca później kulminacja zagrana jest z wirtuozerią i polotem. Wielki apel jest bardzo satysfakcjonujący, fascynuje także bogactwo i wyrazistość brzmienia chóru. Lieberson śpiewa pięknie, Bayrakdarian również. Jednak to chór najbardziej zapada w pamięć dzięki plastyczności i bogactwu brzmienia:

Ostatnie wejście tego zespołu z towarzyszeniem pełnej orkiestry i organów zapiera dech w piersiach monumentalizmem i rozmachem. Tak samo satysfakcjonujące jest zresztą potężne, dźwięczne i pełne radości orkiestrowe postludium – wisienka na szczycie tego pysznego tortu.
Bardzo wyrazista, indywidualna interpretacja, w której czuć radość i frajdę muzykowania. To jej największa wartość!

Michael Tilson Thomas, Lorraine Hunt Lieberson, Isabel Bayrakdarian, San Francisco Symphony Orchestra & Chorus, 2004, I – 23:40, II – 11:49, III – 10:46, IV – 5:44, V – 36:57 [88:56], SFS Media

Obecnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych wykonawców symfonii Mahlera jest węgierski dyrygent Iván Fischer. Kapelmistrz ten nagrywa prawie wyłącznie z założoną przez siebie Budapest Festival Orchestra, którą doprowadził od momentu jej założenia na wyżyny sztuki wykonawczej. Początek jego interpretacji Drugiej jest dość suchy i sterylny. Ataki orkiestry są ostre i wyraziste, tempo wartkie, przejścia pomiędzy poszczególnymi odcinkami płynne, ale pozostaje wrażenie wystudiowania, emocjonalnego chłodu i braku spontaniczności. Kontrabasy brzmią ostro i wyraziście, ich partia jest dopracowana pod względem artykulacji, ale jednocześnie prowadzona w mało potoczysty sposób. Wszystko jest u Fischera takie „nie za bardzo”. Nie za wolne, nie za szybkie, nie za gładkie, nie za ostre, nie za spontaniczne, czyli, jak to Angole lubią mawiać, middle of the road. Jest to jednocześnie element, który sprawia że pomimo bardzo dobrej jakości wykonania nagranie to niczym specjalnym się nie wyróżnia, nie wciąga i nie angażuje. Nie znajdziemy tu ani grozy ani dramatyzmu znanych z innych interpretacji.
Andante jest szybkie, a Fischer mocno zaznacza tu akcenty rytmiczne, przez co ogniwo to brzmi wyraziście, ale też dość nerwowo. Niewiele tu idylliczności, a nie o to przecież Mahlerowi chodziło. Z jednej strony brzmienie sekcji smyczków budapesztańskiej orkiestry jest przyjemne w odbiorze i miło się go słucha, z drugie sama koncepcja jest zbyt brutalna jak na potrzeby muzyki.
Także część trzecia jest momentami ostra, dominuje tu jednak poczucie, że muzycy nie czują tej muzyki i nie wiedzą jak wydobyć jej największe zalety. Scherzo brzmi z tego powodu zaskakująco bezbarwnie i mało zajmująco.
Fischer to jeden z bardzo niewielu dyrygentów, którzy zwrócili w Urlicht tak baczną uwagę na umieszczenie blachy poza sceną. Dzięki temu gra tej sekcji wydaje się dobiegać z wielkiej odległości, co jest trafnym pomysłem. Birgit Remmert dobrze odnajduje się w estetyce muzyki Mahlera.
Efekty przestrzenne w finale są przeciętne, podobnie zresztą jak całość tego ogniwa. Wykonywana jest w sposób niezbyt ciekawy i mało zajmujący, więc nie ma tu nawet za bardzo o czym pisać i czego analizować. Nie słuchać, chyba że ktoś każe, przystawiając pistolet do głowy.

Iván Fischer, Birgit Remmert, Lisa Milne, Budapest Festival Orchestra, Hungarian Radio Choir, 2005, I – 21:30, II – 10:00, III – 11:17, IV – 4:52, V – 34:13 [81:52], Channel Classics

 

Także ekscentryczny fiński dyrygent (i bardzo płodny kompozytor) Leif Segerstam sięgnął po Drugą, którą nagrał na początku lat 90. z Danish National Radio Symphony Orchestra. Jako bonus mamy tu także nagranie Kwartetu f-moll op. 95 Ludwiga van Beethovena, który został tu zaprezentowany w opracowaniu na orkiestrę smyczkową, przygotowanym przez Mahlera. Jest to logiczne, a przy tym ciekawe uzupełnienie całego albumu. Jak jednak prezentuje się interpretacja II Symfonii?
Już początek pierwszej części nie powinien pozostawić złudzeń, że będziemy mieć do czynienia z interpretację ekscentryczną i subiektywną, w której dyrygent nie będzie wahał się przedstawiać swoich własnych, nieraz kontrowersyjnych pomysłów. Posłuchajcie jak zmienia dynamikę w kontrabasach w pierwszym temacie, zaraz na początku utworu:

Segerstam stosuje zresztą ten zabieg konsekwentnie przy każdym pojawieniu się tego materiału. Brzmienie duńskiej orkiestry jest ciężkie i masywne, a tempo dość powolne, ale pasuje to do muzyki i do tego co ma ona wyrażać, nadaje jej wyraźnie żałobnego charakteru. Później zresztą Segerstam jeszcze bardziej zwalnia, a przed pojawieniem się trzeciego tematu akcja niemal całkowicie się zatrzymuje. Akompaniujący melodii rożka angielskiego temat pierwszy jest rozmyślnie monotonny, dyskretny i powolny. Niestety sposób budowania późniejszych kulminacji nie jest do końca konsekwentny, przez co brak im nieco napięcia. Późniejsze załamanie akcji jest zrobione efektownie, choć w następującym później żałobnym epizodzie Segerstam znowu maksymalnie zwalnia, co robi dość dziwne i pretensjonalne wrażenie. Samo przetworzenie prowadzone jest bardzo powoli i chociaż łupnięcie bębnów basowych jest efektowne, to w odcinkach poprzedzających wielką kulminację brakuje trochę energii i zbyt są statyczne aby wywrzeć większe wrażenie:

Także ostatni odcinek tutti jest strasznie rozwleczony, a chociaż uderzenie tam-tamu jest efektowne to jest to zdecydowanie za mało, aby wstrząsnąć słuchającym. Segerstam dobrze kreuje ponury, grobowy nastrój, ale brak tu koncentracji, a w koncepcji za mało jest kontrastów.
Andante jest tak samo powolne jak w ostatnim nagraniu Klemperera. Jakie są rezultaty? Nie mamy żadnego kontrastu pomiędzy pierwszym a drugim ogniwem, a muzyka wlecze się niemiłosiernie, jest monotonna i zwyczajnie nudna. Pomiędzy myślami muzycznymi nie ma żadnego kontrastu, co staje się dla tej muzyki zabójcze. Tak brzmi początek:

Scherzo prowadzone jest we względnie normalnym tempie, ale niestety Segerstam nie potrafi odpowiednio zaznaczyć akcentów rytmicznych, przez co muzyka staje się zbyt gładka i za mało ironiczna.
Urlicht brzmi całkiem przyzwoicie, tempo ponownie jest całkiem normalne, Kirsten Dolberg śpiewa naturalnie, a przestrzenna akustyka też robi dobre wrażenie.
Finał rozpoczyna się obiecująco, jest przestrzenny i epicki, a Segerstam pokazuje, że ma wielkie wyczucie przestrzeni i teatru, przez co muzyka bardzo zyskuje:

 

Nawoływanie blachy za sceną są idealnie oddalone, a masywne brzmienie staje się tu atutem. Segerstam przyspiesza w marszu, co daje znakomite rezultaty:

Dobrze wypada także Wielki apel z oddalonymi dźwiękami trąbek, udane jest także przejście do części chóralnej, która jednak dłuży się i w której ponownie brak koncentracji. Również zakończenie jest bardzo powolne i monumentalne, co może samo w sobie nie byłoby złe, ale ponownie nie mamy tu prawie żadnego kontrastu z poprzednimi odcinkami. Jednak moment wejścia organów jest zrobiony kapitalnie, duże wrażenie robi też następująca potem kulminacja z dodanym przez dyrygenta crescendem tam-tamu:

Problem z interpretacją Segerstama jest taki, że ona nigdy do końca się nie rozkręca. Jest w najlepszym razie bardzo kontrowersyjna, a w najgorszym – zwyczajnie nudna, wydaje się też trwać całe wieki.

Leif Segerstam, Kirsten Dolberg, Tina Kiberg, Danish National Radio Symphony Orchestra, Danish National Radio Choir, 1992, I – 25:42, II – 13:00, III – 10:51, IV – 5:07, V – 36:41 [91:24], Chandos

Vladimir Jurowski należy do najciekawszych współczesnych dyrygentów. Jego interpretacje są niezwykle wyraziste, wnikliwe, pełne ciekawych detali. Do tej pory pamiętam znakomitą Drugą, którą zrealizował w październiku 2019 w Royal Festival Hall z London Philharmonic Orchestra. Wspomnienie tego rewelacyjnego koncertu skłoniło mnie do sięgnięcia po nagranie koncertowe Jurowskiego z 2009 roku.
Początek jest znakomity – bardzo ostry i wyrazisty. Kontrabasy i wiolonczele przedzierają się przez tę muzykę z wielką energią, ostro, zdecydowanie. Są też wyraźnie słyszalne w momencie pojawienia się pełnego tutaj desperacji tematu drugiego, co przywodzi na myśl nagranie Klemperera. Muzyka ma tutaj tak potrzebną ostrość i poczucie bycia na krawędzi. Dobrze słychać także klimatyczne uderzenia tam-tamów w tle. Duży kontrast wnosi trzeci temat, gdzie nareszcie zatrzymujemy się na chwilę aby złapać oddech. Ale poczucie zagrożenia jest stale obecne dzięki ostinatom w rejestrze basowym. Fragmenty w szybkim tempie pełne są zapamiętania, ostrości, pasji. Fenomenalnie zrealizowane załamanie akcji, z ostro akcentowanymi uderzeniami kotłów i powoli wybrzmiewającymi tam-tamami. Danse macabre w wykonaniu grających col legno smyczków jest tak sugestywny, że ma się ciarki na plecach. To samo można powiedzieć o zakończeniu, w którym Jurowski po mistrzowsku kreuje grobową, fatalistyczną atmosferę. Pomagają mu w tym ponownie ciche uderzenia tam-tamu. Absolutnie pierwszorzędna interpretacja pierwszego ogniwa – pełna napięcia i doskonale rozplanowanych kontrastów.
Andante jest powolne, ale nie brak w nim napięcia i ostrych akcentów rytmicznych. Ogólnie jednak ogniwo to ewokuje atmosferę nostalgii. Brakowało mi jednak odrobinę większego rozkołysania. Pod koniec tego ogniwa, kiedy smyczki grają pizzicato, słychać także głośne kaszlnięcie z sali. Aż dziw że tego nie wycięli.
Scherzo rozpoczyna się bardzo ostro, a chociaż tempo nie jest tutaj bardzo szybkie to Jurowski umiejętnie utrzymuje uwagę słuchającego poprzez ostre akcenty rytmiczne czy umiejętnie wydobyte detale. Wiele tu także humoru – posłuchajcie pauz w partii kontrabasów ponad długo trzymanymi dźwiękami fletów. To ciekawy pomysł, który dodaje rumieńców tej interpretacji. Jurowski jest także bardzo elastyczny jeśli chodzi o zmiany tempa, o delikatne zawahania barw i nastrojów. Znakomicie brzmi tu col legno, burknięcia fagotów czy inne detale orkiestracji, które dają tej muzyce tyle sarkastycznego uroku. Bardzo satysfakcjonująca jest także kulminacja. Przepięknie wypada powolne, ciche i tajemnicze zakończenie, w którym ostatnie ciche uderzenie tam-tamu przechodzi attacaUrlicht. Ogniwo to subtelnie i z wyczuciem zaśpiewane zostało przez Christianne Stotijn.
Finał rozpoczyna się od wspaniałego tutti. Nawoływania instrumentów za sceną są bardzo ciche (może nawet odrobinę za ciche), ale ponownie – doskonała umiejętność wprowadzenia odpowiednich kontrastów w odpowiednich momentach sprawia, że interpretacja Jurowskiego mocno zapada w pamięć. Doskonale brzmi majestatyczny, zdecydowany marsz poprzedzony długimi, potężnymi crescendami perkusji. Pięknie śpiewa także London Philharmonic Choir, a Jurowski także tutaj wydobywa z brzmienia wiele ciekawych detali. Obie solistki śpiewają przepięknie, a zakończenie jest zagrane i nagrane wzorcowo.
To przepiękna Druga, pełna ciekawych i pomysłowych rozwiązań interpretacyjnych.

Vladimir Jurowski, Christianne Stotijn, Adriana Kučerová, London Philharmonic Orchestra, London Philharmonic Choir, 2009, I – 21:16, II – 11:45, III – 11:23, IV – 4:55, V – 34:01 [83:20], LPO Live

Nie sposób nie wspomnieć na zakończenie także o kilku innych nagraniach fragmentów Drugiej. Mamy więc nagranie drugiej części, które w 1934 roku nagrał w Los Angeles Arnold Schönberg. Pod względem historycznym i interpretacyjnym to absolutna perełka, w której dyrygent powyciągał różne ciekawe rzeczy – posłuchajcie tylko jak w czwartej minucie nagrania smyczki wychodzą na pierwszy plan i wchodzą w dialog z wiolonczelami. Piękny jest też słoneczny i lekko melancholijny nastrój tego wykonania. Niestety – jakość dźwięku jest koszmarnie zła.

Mamy też bodajże pierwsze i jedno z bardzo niewielu nagrań, w których w rolę dyrygenta wcielił się Glenn Gould. Nagrał on wraz z Maureen Forrester Urlicht w 1957 roku podczas Chrysler Festival. Forrester śpiewa przepięknie, a i Gould kieruje tym ogniwem z dużym wyczuciem, zastąpił też glockenspiel dzwonami, co dało bardzo dobre rezultaty. Szkoda że na tym kończy się jego dyskografia Mahlerowska!

Chociaż… nie do końca, zdarzyło mu się też „zaśpiewać” jedną z pieśni z Des Knaben Wunderhorn (skutki były opłakane!).

Koneserzy mogą chcieć także zapoznać się z przeznaczoną na fortepian na cztery ręce aranżacją Drugiej, przygotowaną przez Bruno Waltera. To dobry sposób na to, aby na świeżo usłyszeć niezwykłe i radykalne Mahlerowskie harmonie. Wydaje mi się jednak, że barwa jest w tej muzyce na tyle istotna, że taka redukcja za bardzo ją ogranicza.

Pokuśmy się jednak o krótkie podsumowanie niniejszego przewodnika. Które nagrań II Symfonii Mahlera są nagraniami na pierwszy raz? Jakie są wyznaczniki takiego nagrania? Jakość dźwięku jest w nich co najmniej dobra, gra orkiestry jest jak najbardziej zadowalająca, a interpretacja dyrygenta jest mniej więcej zgodna ze wskazówkami kompozytora i oddaje emocjonalny sens całej symfonicznej opowieści.
Wskazałbym tutaj dwanaście wzorcowych wykonań: Klemperera (studyjne z 1961/62 i live z 1965), Bernsteina (1963, Sony, NYPO), wszystkie trzy nagrania Tennstedta, Blomstedta, Mehtę, Kubelika, Soltiego (CSO, 1980), Rattle’a (BP, 2011), Tilsona Thomasa i Jurowskiego. To są moje pewniaki, nagrania, które polecam z czystym sumieniem.
Są też interpretacje z jakichś względów nierówne: słabo nagrane, momentami słabo zagrane, ekscentryczne, ale tak czy siak fascynujące i porywające, warte polecenia tym, którzy już ten utwór dobrze znają i którzy docenią interpretację pomimo różnych niedociągnięć czy idiosynkrazji (albo wręcz docenią ją właśnie ze względu na nie!). Tutaj wskazałbym interpretacje Waltera (1942, 1958), Schurichta, Scherchena, koncertowe nagrania Klemperera (1951, 1971), Stokowskiego (1963), Bernsteina (1949, 1987), Barbirolliego (1970), Sinopoliego, Wita i Eschenbacha. Nagranie Frieda brzmi tak fatalnie, że można potraktować je jako zadanie z gwiazdką.
A reszta interpretacji? Może się spodobać, ale nie musi. Można ich posłuchać, ale nie trzeba.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.