III Symfonia Gustava Mahlera – część piąta

 

 

 

Studyjna realizacja Klausa Tennstedta rozpoczyna się mocno, pewnie, z energią i wielkim rozmachem. Podjazdy kontrabasów i wiolonczel brzmią pewnie, grane są zamaszyście, z impetem. Wszystko jest tu na swoim miejscu, a dyrygent niczego nie ugrzecznia. Prowadzi tę muzykę tak, jak Mahler chciał – nierzadko celowo brzydko, chropowato, szorstko. Świetnym przykładem jest pierwsze solo puzonu:

Posłuchajcie także jak barwnie brzmią smyczki, jak bogate jest ich brzmienie i ile detali Tennstedt wydobywa z tej sekcji:

Jest w tym graniu i w ten interpretacji wszystko, czego może oczekiwać żądny wrażeń słuchacz. Są momenty zadumy, uspokojenia, ale nie przesadzone, jest płynność narracji, są uderzające kontrasty brzydoty i piękna. Świetnie brzmią też tam-tamy, co jest dobrze słyszalne zwłaszcza tuż po powrocie inwokacji waltorni:

Także menuet jest nadzwyczaj udany, a Tennstedt w umiejętny sposób łączy w swojej interpretacji idylliczność z energiczną, rytmiczną pulsacją:

Podobnie satysfakcjonująca jest część trzecia, w której jest i urwisowski humor (kapitalne solówki dętych drewnianych), jak i liryzm i zaduma w odcinkach granych z dużą wibracją przez róg pocztowy:

Także dynamiczne odcinki tutti prezentują się świetnie ze względu na dynamizm, kapitalną grę blachy, a także barwność brzmienia smyczków:

Czwarta część jest dość mało satysfakcjonująca ze względu na płaski dźwięk. Ortrun Wenkel ma momentami niewyraźną dykcję, co także przeszkadza w cieszeniu się jej interpretacją.

Część piąta byłaby lepsza, gdyby Tennstedt zwrócił baczniejszą uwagę na moment kulminacyjny, gdyby lepiej go podkreślił. Ale chóry są bardzo dobre, a muzyka brzmi przestrzennie, co zaliczyć trzeba na plus. A oto wspomniana niedograna kulminacja:

Adagio budzi mieszane uczucia. Z jednej strony prowadzone jest przez Tennstedta płynnie, w wartkim tempie, z gorącym uczuciem (i wibracją w smyczkach), jednak z drugiej strony w satysfakcjonującym odbiorze przeszkadza dość płaski dźwięk:

To bardzo dobra wersja. Tennstedt dobrze czuje tę muzykę i wie, czego ona wymaga. Pomimo tego, że tempa bywają dość powolne (zwłaszcza w części drugiej i trzeciej), to nie czuje się tego, bo narracja kształtowana jest umiejętnie. Przeszkadza jedynie dość cichy i płaski dźwięk. Nie jest on do końca satysfakcjonujący.

Klaus Tennstedt, Ortrun Wenkel, London Philharmonic Orchestra, London Philharmonic Choir, Southend Boys’ Choir, 1979, I – 33:16, II – 10:41, III – 18:57, IV – 9:54, V – 4:17, VI – 20:46 [97:51], Warner

 

 

 

Na rynku dostępne jest także późniejsze o 7 lat nagranie koncertowe Tennstedta, także zarejestrowane z London Philharmonic Orchestra. W przypadku tego dyrygenta rejestracje live często były o wiele lepsze niż realizacje studyjne – tak też jest i w tym przypadku. Rozpoczęcie jest tutaj o wiele bardziej majestatyczne, wolniejsze i może nawet mroczniejsze. Dyrygent zauważa tutaj i wydobywa z brzmienia upiorne glissanda puzonów:

Marsz zwiastujący nadejście wiosny prowadzony jest energicznie, z wielkim zapałem i zaangażowaniem, hałaśliwie i buńczucznie:

Wielki marsz grany jest fenomenalnie – intensywnie, z wielkim zapamiętaniem i z dbałością o to, aby przypadkiem nie brzmiał zbyt pięknie. Tennstedt wydobywa przy tym z orkiestry brzmienia zupełnie niezwykłe. Posłuchajcie tylko pisków klarnetu:

Menuet jest przepiękny – potoczysty, subtelny, barwny, figlarny. Wszystkie sekcje są tu ze sobą organicznie połączone, wszystko jest świeże i spontaniczne. Świetne jest tu także rubato, bardzo subtelne przyspieszenia i zwolnienia, a także zmiany barwy.

Także rubaszna i pełna barw część trzecia nie rozczarowuje. Jest bardziej dynamiczna od poprzedniej interpretacji tego dyrygenta. Tamto wykonanie było bardzo dobre, a to jest porywające:

Momentami zdarzają się tu chwile utraty koncentracji w orkiestrze, ale nie wpływają one na ostateczny, znakomity rezultat. Tak wypada zakończenie:

Solo w czwartej części śpiewa Waltraud Meier. Dysponuje ona ciemnym głosem, a jej interpretacja jest dość dramatyczna, pełna emfazy. Mam wrażenie, że jednak bardziej podejście to pasuje do oper Wagnera niż do pieśni o północy…

Także w części piątej śpiewaczka wykonuje swoje solo bardzo dramatycznie, co średnio pasuje do lekkiego i beztroskiego charakteru muzyki. Chóry spisują się na medal, a Tennstedt prowadzi całość z wyczuciem i uczuciem:

Finał jest odrobinę wolniejszy niż w pierwszej rejestracji, ale jednocześnie frazowanie jest tu bardziej staranne, a muzyka bardziej intensywna, bardziej namiętna. Kulminacje są przepiękne, bardzo spontaniczne i orgiastyczne (choć blacha czasami w nich nie stroi):

Świetna wersja, znacznie bardziej interesująca niż i tak bardzo udana realizacja studyjna tego dyrygenta. O dziwo, słabym ogniwem jest tu Meier. Wcale mnie jednak nie dziwi huraganowa owacja na koniec!

Klaus Tennstedt, Waltraud Meier, London Philharmonic Orchestra, London Philharmonic Choir, Eton Boys’ Choir, 1986, I – 32:15, II – 10:15, III – 17:07, IV – 9:36, V – 4:05, VI – 22:40 [95:58], ICA Classics

Chociaż muzyka Mahlera sama w sobie często jest brutalna, to Georg Solti traktował ją siłowo, co nie wychodziło jej na dobre. Dźwięk w pierwszym nagraniu tego dyrygenta jest bardzo dobry, biorąc pod uwagę datę, także gra London Symphony Orchestra jest znakomita, ALE… to przecież nie wszystko. Często pisząc o wykonaniach Soltiego mam wrażenie, że są one jak dobrze naoliwione, sprawnie działające, imponujące maszyny. Ale ducha w tym graniu brak. Brak też stopniowania napięcia, budowania nastroju. Wszyscy grzeją ostro ile fabryka dała. Jest tylko prężenie muskułów głośną grą orkiestry. Wszystko tu jest ostre, karykaturalnie wręcz agresywne. Tak brzmi pierwsze pojawienie się marsza wiosny. Solti, podobnie jak później Boulez, zauważa dialog pomiędzy kotłami a tamburynem. Ot, detal, ale jaki przyjemny w odbiorze:

Także nagranie jest dziwne – pewne instrumenty (zazwyczaj dęte blaszane) nie są wtopione w brzmienie, ale wyskakują z faktury jak diabeł z pudełka, co daje rezultaty co najmniej osobliwe. Dobrze brzmią za to stylizacje muzyki wojskowej, które muszą być grane z mocą i przytupem:

To samo tyczy się zakończenia, które prezentuje się całkiem, całkiem. Posłuchajcie zwłaszcza harf i waltorni:

Menuet jest o tyle interesujący, że Solti i spece od dźwięku wydobyli z brzmienia harfę:

Oprócz tego ogniwo to grane jest dźwiękiem dość mocnym i muskularnym, a Solti pilnuje aby przez cały czas utrzymać żywy puls muzyki.

Trzecia część ponownie budzi skojarzenia ze sprawnie pracującym mechanizmem. Brakuje tu jednak humoru, a siłowe podejście Soltiego odziera tę muzykę z uroku. Ciekawe jest za to solo rogu pocztowego, rozwibrowane, a przez to nieco sentymentalne, co tutaj pasuje:

W innych miejscach węgierski dyrygent robi z tego ogniwa koncert na blachę:

W niepotrzebnie aż tak drastycznym zakończeniu mamy dla odmiany koncert na harfę:

Helen Watts wraz z Soltim robią z części czwartej arię operową. Na dobre jej to nie wychodzi:

Część piąta jest groteskowo głośna i gwałtowna, z bardzo dziwnymi balansami pomiędzy chórami a instrumentami:

Adagio ma jedną, podstawową, zaletę – jest prowadzone w wartkim tempie i kończy się szybko (ale cholernie głośno):

To groteskowa wersja, której nie mogę ocenić zbyt wysoko ze względu na wszystkie opisane powyżej elementy. Solti chyba naprawdę wyznawał w życiu zasadę louder is better, a rozmaite detale, które wyciąga z tej Symfonii teoretycznie powinny urozmaicić słuchanie, praktycznie jednak wydają się momentami wyłowione na chybił trafił. „A tu wyciągnijmy harfę. O, a tu waltornię”. Jeśli się to komuś spodoba – proszę bardzo, niech słucha…

Georg Solti, Helen Watts, London Symphony Orchestra, London Symphony Chorus, Wandsworth School Boys’ Choir, 1968, I – 32:51, II – 10:15, III – 17:20, IV – 9:36, V – 4:12, VI – 19:13 [93:27], Decca

 

 

 

 

 

Jak wszyscy wielbiciele muzyki Mahlera zapewne wiedzą, na nagraniach z LSO się nie skończyło, a Solti zarejestrował cały cykl z Chicago Symphony Orchestra. Szczyci się ona posiadaniem absolutnie rewelacyjnej sekcji dętej blaszanej i jest to coś, co natychmiast rzuca się w uszy po odpaleniu tego nagrania. Fanfara waltorni jest naprawdę imponująca, mocna, pewna i przebojowa:

To co dzieje się później jest jednak przerażające. Już pierwsze nagranie Soltiego było bezmyślnie siłowe, ale tutaj podejście to rozwinięte jest do absurdalnych wymiarów. Tak wrzaskliwie prowadzonego Mahlera nie słyszałem chyba nigdy. Co z tego że orkiestra jest znakomita, co z tego że dźwięk jest świetny, skoro elementy te składają się na jak najgłośniejszy i jak najbardziej przerysowany orkiestrowy popis,  stają się wydmuszką pozbawioną wszelkiej treści. Każde forte i każdy akcent brzmią tutaj jak uderzenie asteroidy. Oczywiście są w tej muzyce fragmenty, do których takie podejście względnie dobrze pasuje:

O dziwo menuet wypada całkiem dobrze, Solti trzyma dobre tempo, ładnie frazuje melodie, pozwalając muzyce płynąć. Także w tym wykonaniu dyrygent wydobył z orkiestry brzmienie harfy:

Również w trzeciej części często usłyszymy ten instrument:

Jednak nawet ten błyskotliwie wydobyty element nie jest w stanie ukryć faktu, że Solti nie ma w tej muzyce nic ciekawego do powiedzenia.

Nie mogę powiedzieć aby Helga Dernesch śpiewała źle, ale nie mogę też powiedzieć aby jej wykonanie zapadało w pamięć. Solti ponownie wydobywa z brzmienia dźwięk swojego ulubionego instrumentu, ale to nie czyni jego wykonania zajmującym.

Piąta część jest nieco lepsza niż w poprzednim nagraniu Soltiego, ale nie dzieje się tutaj nic specjalnie zajmującego.

Adagio jest względnie udane, choć nie należy spodziewać się tu jakichś interpretacyjnych rewelacji. Kulminacje są niepotrzebnie głośne i napompowane:

Mahler na sterydach. Unikać. Nie bardzo rozumiem dlaczego Solti nie zajął się w życiu czymś, co lepiej odpowiadało jego wrażliwości, na przykład wypychaniem zwierząt.

Georg Solti, Helga Dernesch, Chicago Symphony Orchestra, Chicago Symphony Chorus, Glenn Ellyn Children’s Chorus, 1983, I – 30:48, II – 9:53, III – 16:49, IV – 9:57, V – 4:12, VI – 20:43 [92:22], Decca

 

 

 

Gary Bertini rozpoczyna swoją Trzecią powoli, z namaszczeniem. Dużo tu przestrzeni, dużo oddechu, gra orkiestry jest bardzo dobra. Te elementy robią bardzo korzystne wrażenie i sprawiają, że interpretacji słucha się z zaciekawieniem. Dyrygent dobrze podkreśla mroczny, ponury charakter muzyki Mahlera. Uwagę zwraca przede wszystkim blacha i kontrabasy:

Solówka puzonu jest dobra – chrapliwa i szorstka w brzmieniu. Marsz wiosny jest z początku subtelny, lekki, grany sotto voce:

Bertini bardzo umiejętnie różnicuje pomiędzy sobą poszczególne sekcje pierwszej części, buduje spójną i sugestywnie prowadzoną opowieść, choć może kilka miejsc mogłoby być bardziej barwnych (czemu tak słabo słychać grające sul pontincello smyczki?). Choć orkiestra z Kolonii nie jest pierwszoligowym zespołem, to czuje styl tej muzyki i dobrze się w niej odnajduje.
W części drugiej ujmuje staranne frazowanie, atencja w stosunku do detali i wyczucie barwy. Muzyka brzmi lekko i beztrosko, czyli dokładnie tak jak brzmieć powinna:

Trzecia część prowadzona jest przez Bertiniego dość powoli (to chyba w ogóle najbardziej powolna ze wszystkich interpretacji tej części). Odcinki z rogiem pocztowym dyrygowane są w tempie adagissimo – muzyka kompletnie się w nich zatrzymuje. Nie jest to jednak zabieg korzystny – napięcia całkowicie tu opada. Z letargu nie wyrywa słuchającego nawet niemrawe zakończenie, w którym prawie wcale nie słychać tak oczywistych wydawałoby się rzeczy jak uderzenia tam-tamów (a w partyturze jest przecież forte!):

Śpiew Gwendolyn Killebrew nie robi większego wrażenia. Część ta brzmi poprawnie, chociaż mogłaby być szybsza.

Ogniwo piąte prowadzone jest w naturalny sposób, a akustyka robi swoje, dodając „powietrza” do brzmienia.

Finałowe Adagio jest powolne, prowadzone z namaszczeniem. Bertini pięknie, plastycznie i potoczyście buduje kolejne kulminacje.

Jest to bardzo nierówny album. Bardzo dobra część pierwsza, bardzo dobra druga, znakomita szósta. A reszta? Dajmy spokój…

Gary Bertini, Gwendolyn Killebrew, Kölner Westdeutschen Rundfunk Sinfonie Orchester, Frauenchor des Westdeutschen Rundfunk und des Bayerischen Rundfunk, Knabenchor des Collegium Josephinum, 1985, I – 33:56, II – 10:01, III – 19:35, IV – 10:50, V – 4:04, VI – 26:00 [104:47], Warner

Z pewnymi obawami sięgałem po nagranie Pierra Bouleza, mając wciąż w pamięci jego odstraszająco lodowate wykonania innych dzieł austriackiego kompozytora. Wybrałem jego najbardziej znaną, trzecią z kolei interpretację Trzeciej, zarejestrowaną (podobnie jak dwie poprzednie, z lat 70.) podczas koncertu.
Początek nie jest zły. Nie jest to może gorące, frenetyczne dyrygowanie w stylu Scherchena, ale napięcie u Bouleza jest, tak samo jak przejrzystość brzmienia i umiejętne wydobywanie różnych planów narracyjnych. Boulez wydobywa także ze swojej orkiestry intrygujące barwy w sekcji perkusji, zwróćcie uwagę na dialog tamburynu i kotłów:

Marsz wiosny jest prowadzony dość nieśmiało, ale w dobrze dobranym, wartkim tempie. Także kulminacja w środku pierwszej części jest satysfakcjonująca – plastyczna i przejrzysta:

Wiele tu fragmentów, w których Boulez umiejętnie i z wyczuciem stopniuje napięcie. Posłuchajcie świetnie poprowadzonych kontrabasów:

Nawet jeśli nie wszystko jest tu aż tak intensywne jak w niektórych innych interpretacjach, to wersja Bouleza jest świetnie zagrana, wzorcowo zrealizowana i bardzo przejrzysta.

Menuet jest dystyngowany i rzeczywiście lekko chłodny, ale Boulez wynagradza tę niedogodność przejrzystością i barwnością narracji. Posłuchajcie detali w partii drewna czy uderzeń rózg:

Część trzecia grana jest dość nieśmiało, powściągliwie i mało rytmicznie. Odcinki z trąbką pocztową nie kontrastują zbyt mocno z polką, przez co całość odbiera się jako niedograną, choć przejrzystą! Niektóre fragmenty zdecydowanie mogłyby być bardziej wyraziste:

Niestety, zakończenie jest stanowczo za wolne, aby wygenerować niezbędne napięcie:

Anne Sophie von Otter śpiewa delikatnie i bez egzaltacji, uwagę zwracają tu bardziej egzotycznie brzmiące (i chyba niepotrzebne) portamento w partii oboju. Mahler wpisał tutaj w partyturze Wie ein Naturlaut („jak głos natury”), ale nie jestem przekonany czy do końca o to mu chodziło:

W piątej części von Otter jest dla odmiany nieco za bardzo egzaltowana. Boulez bardzo sprawnie operuje tutaj kolorystyką, a barwa zmienia się bardzo wyraźnie w kulminacji i tuż po niej. Dyrygent umiejętnie wydobył też brzmienie talerzy:

Adagio z początku wydaje się chłodne, jednak w kulminacjach nabiera rumieńców, staje się ostre i wyraziste. Posłuchajcie ostrych ataków smyczków:

Także zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące.

To nierówna wersja. Przepięknie zagrana i dobrze nagrana, jest momentami zbyt chłodna i intelektualna. Boulez bardziej budzi podziw drobiazgowością w wyłapywaniu detali niż porywa żarem emocjonalnym. Cóż, tego właśnie można było się po nim spodziewać.

Pierre Boulez, Anne Sophie von Otter, Wiener Philharmoniker, Konzertvereinigung Wiener Staatsopernchor, Wiener Sängerknaben, 2001, I – 33:34, II – 9:28, III – 16:35, IV – 9:17, V – 4:06, VI – 22:22 [95:21], Deutsche Grammophon

Postaw mi kawę na buycoffee.to

 

Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.