Za pierwsze stereofoniczne nagranie IV Symfonii Mahlera odpowiada znany z innych wczesnych realizacji utworów austriackiego kompozytora polski dyrygent Paul Kletzki (czyli Paweł Klecki), który poprowadził w tej rejestracji Philharmonia Orchestra. Pochodzi ona z 1957 roku, czyli z czasów sprzed Klemperera, który objął zwierzchnictwo nad zespołem dwa lata później. Orkiestra była znakomita od samego początku, jednak pod batutą Kletzkiego brzmiała inaczej niż pod Klempererem, a polski dyrygent miał zupełnie inną koncepcję Czwartej. Rozpoczyna się ona u niego bardzo prędko, nie ma tu prawie w ogóle tego zwolnienia, na które zwróciłem uwagę omawiając interpretację Mengelberga:
Brzmienie Philharmonia Orchestra pod batutą Kletzkiego nie jest szczególnie ciepłe czy dopieszczone, ale przejrzyste i klarowne. Interpretacja jest żwawa, niecierpliwa, impulsywna. Momenty wytchnienia są nieliczne i przepływają szybko. Oto jak brzmi temat czterech fletów. Zwróćcie uwagę na tło – klarnet, fagot i smyczki:
Dużo tu niepokoju, przyczajonej grozy tylko czekającej by wychynąć zza zwodniczo sielskich dźwięków. Wybucha ona z pełną mocą w nadzwyczaj dramatycznej kulminacji, zwieńczonej głośnym smagnięciem tam-tamu:
Także późniejsze rozjaśnienie jest gwałtowne i ostre, jakby wcale nim nie było. Dopiero pod sam koniec następuje rzeczywiste uspokojenie.
Część druga prowadzona jest w umiarkowanym tempie. Jest jednak rozczarowująca – zbyt gładka, bez kantów, ostrości i ironii. W trio Kletzki jeszcze bardziej zwalnia, jednak nie osiąga zbyt wielkiego kontrastu z częścią zasadniczą. Muzyka płynie dość obojętnie, zbyt elegancko i nie zwraca większej uwagi odbiorcy. Tak cała rzecz się rozpoczyna:
Andante płynie pod batutą Kletzkiego w naturalny i niewymuszony sposób, a dyrygent nie ugrzecznia zbytnio narracji, podkreślając raczej ostrość muzyki. Dobrze wypada dzięki temu quasi-taneczny epizod:
Piękne jest też zakończenie z dobrze wydobytymi w brzmienia tonami harfy:
Głos Emmy Loose bardzo dobrze pasuje do nastroju czwartej części, a Kletzki prowadzi to ogniwo przejrzyście, szybko i dramatycznie.
To udana interpretacja, mająca swoje dobre momenty. Najbardziej w pamięć zapada część pierwsza, pozostałe mniej się wyróżniają, wydają się nie do końca doszlifowane. Jakość dźwięku nie jest niestety zbyt dobra, co także odbiera nieco przyjemności ze słuchania.
Paul Kletzki, Emmy Loose, Philharmonia Orchestra, 1957, I – 16:19, II – 9:36, III – 21:01, IV – 8:29 [55:25], Warner
Na klarowność brzmienia postawił też w swojej interpretacji z Chicago Symphony Orchestra Amerykanin węgierskiego pochodzenia, Fritz Reiner. Dyrygent ten bardzo rzadko sięgał po dzieła Mahlera, więc jest to rarytas, który z pewnością ucieszy fanów tego kapelmistrza. Jego Czwarta rozpoczyna się wartko, rześko i bardzo klasycznie, bez sentymentalizmu i romantycznej miękkości. Jakość dźwięku jest rewelacyjna. CSO brzmi jak zespół kameralny – tak wielka jest tu przejrzystość i jednocześnie bogactwo wielowarstwowego brzmienia, w którym wysłyszeć można bez problemu drugo i trzeciorzędne detale i detaliki. Reiner klarownie i z wyczucie wydobywa całe bogactwo detali. Posłuchajcie tylko delikatnego dźwięku dzwonków, od którego cała rzecz się rozpoczyna i które powracają także później:
Klasyczność i wyrazistość tej interpretacji są jednak świetnie skontrapunktowane z delikatnymi, dozowanymi z wyczuciem zmianami tempa. Posłuchajcie col legno smyczków, cichych dźwięków talerzy w tle, posłuchajcie dźwięków dzwonków – Reiner po mistrzowsku łączy elementy groteski i idylliczności:
Świetnie wydobyty został także tam-tam w kulminacji, świetnie też Reiner akcentuje powrót głównego materiału tej części:
Wykonawcy świetnie akcentują groteskowy i ironiczny charakter tańca, a w wydobyciu wszystkich smakowitych detali pomaga im świetna jakość dźwięku. Przepięknie brzmi tu każda sekcja – piskliwe klarnety czy pomrukująca blacha. Także tutaj tempo jest szybkie, a oszczędnie stosowane rubato akcentuje taneczny charakter muzyki. Nie brak tu także momentów rozmarzenia:
Zwróćcie uwagę na tam-tam w zakończeniu i na ostrą, wyrazistą artykulacją, która nadaje muzyce wyrazistego charakteru:
Trzecia część jest absolutnie zjawiskowa, cudowanie piękna i szczegółowa. Posłuchajcie tylko jak umiejętnie Reiner wydobywa z zespołu brzmienie harfy i dźwięczne pizzicato smyczków:
Dzięki umiarkowanemu tempu nic się tu nie rozlewa i nie rozwleka, a muzyka płynie naturalnie, nie ciągnie się i cały czas jednako interesuje słuchającego. Przejrzystość, bogactwo i ekspresja brzmienia każdej sekcji orkiestry robią wielkie wrażenie. Reiner trzyma także szybkie tempo w wielkiej, wybuchowej i pięknie brzmiącej kulminacji:
Chociaż nie wiem czy zakończenie nie jest jednak zagrane zbyt szybko, pospiesznie i mało eterycznie.
Szwajcarska śpiewaczka Lisa Della Casa śpiewa czwartą część prosto i bez zbytnich manieryzmów, a Reiner akompaniuje ostro i rzeczowo, choć jednak trochę za mało poetycko:
Jednak także wykonawcy wydobyli ciekawe elementy, takie jak brzmienie harf w niskim rejestrze. Pod względem warsztatowym to jedno z najlepiej (o ile w ogóle nie najlepiej!) zrealizowanych nagrań tego utworu. Reiner ustawia też innym dyrygentom bardzo wysoko poprzeczkę w kwestii jakości i przejrzystości brzmienia orkiestry. Interpretacja ma pewne wady, jest momentami zbyt rzeczowa, zbyt sucha i za mało delikatna, ale brana jako całość jest fascynująca i ciekawa.
Fritz Reiner, Lisa Della Casa, Chicago Symphony Orchestra, 1958, I – 15:59, II – 8:57, III – 19:01, IV – 9:40 [53:37], RCA
Rok po Reinerze swoje jedyne nagranie Czwartej zarejestrował mniej znany i obecnie prawie całkowicie zapomniany niemiecki dyrygent Hans Rosbaud. Jego podejście do wykonywanych utworów było nieco podobne do podejścia Reinera. Obaj dyrygenci stawiali na klarowność brzmienia i wydobycie rozmaitych detali struktury, jednak Rosbauda nie interesował powab brzmienia. Jego Czwarta jest też odmienna, gdyż nie zarejestrowano jej w studio, a podczas koncertu, jakość dźwięku jest więc niestety z tego powodu nieco gorsza.
Część pierwsza rozpoczyna się wartko i przebiega bez większych kontrastów agogicznych. Wysokie tony są dość mocno podbite, co odbiera nieco przyjemność odbioru. Wynagradza jednak ten niedostatek klarowność prowadzenia narracji, mnogość wydobytych z faktury detali, a także żywa pulsacja rytmiczna. Pentatoniczny temat fletów jest tym razem pospieszny i nerwowy:
Rosbaud znakomicie buduje dramatyczny główny punkt kulminacyjny, który jest jednak niestety mocno przesterowany. Zdecydowanie w prowadzeniu narracji i umiejętność konstruowania wyrazistych punktów kulminacyjnych doskonale słychać na poniższym przykładzie:
W części drugiej Rosbaud umiejętnie balansuje pomiędzy groteską a marzycielstwem. Umiejętnie zaakcentował też brzmienie przestrojonych solowych skrzypiec, co dodaje muzyce dużo wyrazu i wzbogaca kolorystykę:
Andante jest przejrzyste, ale też nieco chłodne, nie tak wylewne jak w niektórych innych wykonaniach. To tak jakby dyrygentowi wystarczało, że sama muzyka jest ciepła i uczuciowa, więc jego interpretacja już nie musi taka być. Jednak nawet tutaj znaleźć można odcinki brzmiące ciepło i ekspresyjnie. Posłuchajcie gry wiolonczel:
Niebiańskie życie prowadzone jest bardzo wartko. Eva-Maria Rogner dysponuje dość małym głosem, który nie zwraca na siebie zbyt dużej uwagi. Rosbaud akompaniuje dość dyskretnie, nie narzuca się, ale też jednocześnie wydobywa z orkiestry wiele detali. Tak cała ta część się rozpoczyna:
Powiem tak: to musiał być świetny koncert. Dla nas jest to bez wątpienia kapitalny i bardzo wartościowy dokument kunsztu dyrygenckiego Rosbauda, ale nie mogę go polecić każdemu bez zastrzeżeń, głównie ze względu na niską jakość dźwięku.
Hans Rosbaud, Eva-Maria Rogner, Sinfonie Orchester des Südwestfunks Baden-Baden, 1959, I – 16:03, II – 9:11, III – 20:54, IV – 7:49 [53:57], Urania
Scherzo prowadzone jest nie za szybko, co jest dobrym rozwiązaniem, pomaga bowiem wydobyć z orkiestry maksimum detali. Šejna podkreśla jednak bardziej marzycielski niż groteskowy charakter muzyki, czyni to konsekwentnie i z wyczuciem:
Duża niespodzianka czeka na słuchającego w części trzeciej, prowadzi ją bowiem Šejna bardzo szybko. Jego wybór jest jednak trafny, a muzyka prowadzona jest z dużym wyczuciem i elegancją. Jednak kiedy trzeba – wykonawcy prowadzą muzykę w pełen rozmachu, wyrazisty sposób:
Maria Tauberová dysponuje dużym, mocnym głosem, z którego nie robi jednak zbytniego użytku – śpiewa ostrożnie i z wyczuciem, starannie i bez afektacji artykułuje każde słowo. Dyrygent partneruje jej z wyczuciem, odnajdując w brzmieniu orkiestry wiele barw. Posłuchajcie ciepłego, przywodzącego na myśl Urlich z II Symfonii chorału blachy czy następującego zaraz po nim soczystego, nasyconego brzmienia smyczków:
Wielkim wielbicielem twórczości Mahlera był angielski kompozytor Benjamin Britten. Jego nagranie koncertowe zarejestrowane w Orford Church w 1961 roku jest nadzwyczaj interesujące, głównie dlatego że poznawanie wykonań utworów wybitnego kompozytora w interpretacji innego genialnego twórcy prawie zawsze jest zajmujące i interesujące. Twórca Petera Grimesa prowadzi tutaj London Symphony Orchestra, czyli jedną z najlepszych orkiestr Wielkiej Brytanii. Fascynacja Brittena Czwartą Mahlera rozpoczęła się w 1930 roku, kiedy usłyszał w Londynie interpretację pod batutą Sir Henry’ego Wooda, a fascynację pogłębiło usłyszenie interpretacji Mengelberga w Wiedniu w 1934 roku. Trudno jednak o większy kontrast w stosunku do interpretacji Holendra niż wykonanie angielskiego kompozytora! Jego wykonanie Symfonii rozpoczyna się w szybkim tempie, a artysta bardzo dba o utrzymanie żywego, wyrazistego pulsu przez cały czas trwania tej części. Nadaje to muzyce lekkiego, dynamicznego, żwawego charakteru:
Jakość dźwięku jest znakomita, a LSO brzmi przejrzyście, ale jednocześnie miękko. Posłuchajcie wyrazistego pizzicato smyczków i świetnej gry waltorni:
Wartkie tempo i umiejętne kształtowanie narracji sprawiają, że poziom napięcia jest przez cały czas wysoki, a kiedy dochodzi do kulminacji to jest ona zrealizowana potoczyście i logicznie wynika z tego, co wydarzyło się przed chwilą. Także repryza i koda prowadzone są w szybkim tempie, a w zakończeniu pierwszej części Britten mocno stawia kropkę nad i:
Również druga część prowadzona jest w wartkim tempie. Narracja jest żywa i wyrazista, gra orkiestry – jednocześnie wyrazista, dopracowana pod względem artykulacji, ale jednocześnie miękka i pełna wdzięku. Solo skrzypiec jest raczej wtopione w brzmienie niż wysunięte na pierwszy plan. Próżno jednak szukać w interpretacji Brittena nadmiernej rozwlekłości czy rozpływania się w nastrojach. Nawet w najbardziej odprężonych momentach kontury muzyki są zarysowane w mocny i wyrazisty sposób:
Andante jest znakomite: Britten uważnie i z wyczuciem stosuje zalecenia Mahlera w kwestii najdrobniejszych nawet odcieni dynamicznych – zarówno w partiach smyczków jak i drewna. Nie ma tu jednak suchego pedantyzmu – wszystko rozwija się tu organicznie, logicznie i potoczyście, a wszystkie zmiany tempa są zastosowane z wielkim wyczuciem. Także ekstatyczna ostatnia kulminacja stanowi logiczne i pełne mocy dopełnienie całego ogniwa:
Joan Carlyle jest znakomita w Niebiańskim życiu. Śpiewa z prostotą i dziecięcością, która jest tu tak potrzebna i tak znakomicie pasuje do charakteru muzyki. Britten prowadzi narrację wartko, wydobywając z faktury wiele interesujących detali. Posłuchajcie dobrze wydobytych glissand waltorni i col legno smyczków:
Znakomita, odkrywcza interpretacja! Szkoda, że jest to jedyna symfonia Mahlera zarejestrowana pod batutą angielskiego kompozytora.
Benjanim Britten, Joan Carlyle, London Symphony Orchestra, 1961, I – 15:21, II – 8:54, III – 20:21, IV – 8:32 [53:08], IMG Artists
Bardzo popularne było swego czasu nagranie pod batutą Georga Szella. Wychwalano je pod niebiosa, zajmowało też wysokie miejsce w rozmaitych rankingach nagrań utworów Mahlera. Cleveland Orchestra, której szefował ten pochodzący z Węgier dyrygent, była wtedy (i nadal jest) znakomitym zespołem, budzącym podziw pięknem dźwięku i jakością brzmienia. Są to elementy, które bardzo zwracają tu uwagę, a miękkie, kremowe i jedwabiste brzmienie z pewnością ukontentuje tych odbiorców, którzy właśnie takich jakości tu szukają. Lecz muzyka Mahlera to nie tylko gładka, błyszcząca powierzchnia. To rozpacz ukryta w idylli, ostre szarpnięcia i zgrzytliwe akcenty w miejscach, w których się ich w ogóle nie spodziewamy, to twórczość zbudowana z jaskrawych i wcale nie dyskretnych paradoksów. Szell w swojej interpretacji nie dociera do istoty tej Symfonii. Ślizga się po powierzchni, ale głębi nie osiąga, a liryzm, dla którego brak jakiegokolwiek kontrastu z czasem staje się nudny.
Pierwsza część rozpoczyna się obiecująco – jest śpiewna, a piękno gry orkiestry robi pozytywne wrażenie, choć tempo jest dość powolne i brak tu tej żywości, iskry, która sprawia że narracja potrafi być tak zajmująca i ciekawa. Z wykonania wieje emocjonalnym chłodem, jest lodowato zimne, emocjonalnie obojętne i bardzo nierówne. Dobrze jeszcze brzmi temat wprowadzany przez wiolonczele:
Ale już temat fletów jest odrobinę nazbyt powolny, nie słychać też prawie wcale klarnetu basowego ani fagotu na drugim planie. Mahler przecież bardzo dobrze wiedział o co mu chodzi, instruując dyrygenta, aby odcinek ten grany był fliessend (płynnie):
Niestety, dalej jest jeszcze gorzej. Szell kompletnie nie potrafi wydobyć z muzyki Mahlera mrocznych, jaskrawych akcentów. Wszystko jest tu niemiłosiernie wygładzone i ulizane, co wpływa też na architektonikę utworu i na pozbawienie go wyrazistych punktów kulminacyjnych. W potężnym tutti w pierwszej części nie ma nic groźnego – nie usłyszymy tu ani niczego szczególnie dramatycznego ani ostrego, nie uświadczymy też tak ważnego w tym momencie dźwięku tam-tamu:
Zupełnie nie o to w tej muzyce chodzi! Grana jest sehr ruhig, bardzo spokojnie, ale przez takie jednowymiarowe podejście bardzo wiele traci.
Drugie ogniwo wykonywane jest grazioso, z wdziękiem, i ponownie Szell chybia celu. Nie ma tu tej mahlerowskiej drwiny, sarkazmu ukrytego między dźwiękami, jaskrawej dwuznaczności. Tak brzmi zakończenie tej części:
Jest dokładne, ładne i może się podobać ze względu na jakość gry orkiestry, ale nie o to w tej muzyce chodzi.
W Andante podejście Szella byłoby usprawiedliwione, gdyby nie to, że także tutaj nie mamy do czynienia z bezustanną idyllą. Także tutaj wiele jest mroku i wieloznaczności, które całkowicie wykonawcom umykają. Oto utrzymany w szybkim tempie epizod tuż przed wielką kulminacją, lodowato zimna i mało spontaniczna:
Judith Raskin to jedna z najlepszych śpiewaczek, które miałem okazję słyszeć w tej części. Śpiewa bez kombinowania, prosto i bezpośrednio komunikując to co zapisano w nutach. Ma miękki, kremowy głos, który też dobrze pasuje do Niebiańskiego życia. Niestety Szell nie stara się o wprowadzenie do narracji jakichkolwiek kontrastów, prowadzi też tę część w karykaturalnie powolnym tempie. Gdyby nie śpiew Raskin to słuchanie tego ogniwa byłoby torturą. Tak brzmi jeden z odcinków, który prezentowałem przy kilku nagraniach:
Słuchacz nie otrzyma więc w tej interpretacji mahlerowskich paradoksów. Co dostanie w zamian? Nudę doskonałości.
George Szell, Judith Raskin, Cleveland Orchestra, 1965, I – 17:25, 9:14, III – 20:52, IV – 10:17 [58:04], Sony
W Rosji w latach 60. także wykonywano symfonie Mahlera, a za pierwsze rosyjskie (czy też radzieckie) nagranie odpowiada… Dawid Ojstrach! Jeden z największych skrzypków ubiegłego stulecia okazjonalnie stawał także za pulpitem dyrygenckim, a wśród zarejestrowanych przez niego w tej roli utworów znajdują się m.in. V Symfonia Czajkowskiego czy Koncert na orkiestrę Bartóka.
Czwartą rozpoczyna Ojstrach w szybkim tempie, a jego interpretacja jest pozbawiona afektacji. Brzmienie moskiewskiej orkiestry jest miękkie, ciepłe, śpiewne i nasycone, co w połączeniu z szybkim tempem daje wrażenie snucia pełnej humoru opowieści. Znać niestety że orkiestra nie zna tej muzyki. O ile smyczki i drewno spisują się na medal (świetny klarnet!), o tyle waltornia zalicza w pewnym momencie spektakularnego kiksa (jest to nieedytowane nagranie koncertowe). Jednak pomimo tego wrażenia są dodatnie. W kulminacji balans pomiędzy grupami orkiestry jest bardzo ciekawy – słyszymy nie tylko głuche łupnięcia tam-tamu w tle, ale także wyraźnie prowadzone smyczki:
Pod koniec tego ogniwa słychać wyraźnie vibrato, z którego tak znane były waltornie w rosyjskich orkiestrach:
Pełna wigoru, zajmująca interpretacja pierwszej części, wykonywana con amore.
Nie będzie zapewne dla słuchaczy wielkim zaskoczeniem że Ojstrach wyciąga na pierwszy plan solówkę skrzypiec w drugiej części:
Tempo jest tu raczej powolne, a brzmienie orkiestry kremowe i odrealnione. Dyrygent ma tu też ciekawe pomysły na rubato i na wynikające z niego zróżnicowanie narracji. Brzmienie orkiestry nie jest jakoś bardzo przejrzyste i niektóre detale giną w brzmieniu (dźwięki harf czy odzywki klarnetu).
W części trzeciej uwagę słuchacza przykuwa ciepłe, miękkie i ekspresyjne brzmienie smyczków, które w tutti staje gęste, ciepłe i nasycone. Kulminacje bardzo emocjonalne, naturalne, organiczne i zniewalająco sugestywne:
W ostatniej z nich orkiestra gra z pełną mocą i pełnym przekonaniem, a potężne uderzenia kotłów robią oszałamiające wrażenie:
Mocno kontrastuje z tym odcinkiem powolne i wyciszone wygasanie narracji, ujmująco delikatne i oniryczne, z mocno zaakcentowaną linią basową.
I tak docieramy do Niebiańskiego życia, w którym partię solową wykonuje Galina Wiszniewska. Nie ulega wątpliwości że była ona wielką śpiewaczką. Tak samo jednak nie ulega dla mnie wątpliwości że nie miała pojęcia o czym tutaj śpiewa i jak należy wymawiać poszczególne wyrazy. Sprawia to że słuchanie tej części w jej wykonaniu to raczej humorystyczna ciekawostka przyrodnicza niż pełnoprawne doświadczenie:
A szkoda, bo Ojstrach dyryguje tym ogniwem znakomicie, z werwą i zrozumieniem:
Nierówna rzecz, z pewnością jednak godna zapamiętania ze względu na rewelacyjną, zjawiskową i zagraną z pasją część trzecią.
Dawid Ojstrach, Galina Wiszniewska, Moscow State Philharmonic Orchestra, 1967, I – 14:57, II – 9:39, III – 19:11, IV – 8:58 [52:45], Russian Revelation