Programy koncertów z muzyką Gustava Mahlera w Filharmonii Narodowej 8 i 9 grudnia były wyjątkowo dobrze pomyślane. Na początku Jacek Kaspszyk zaprezentował Adagio Fis-dur z nieukończonej X Symfonii, a po przerwie otrzymaliśmy opus magnum austriackiego kompozytora, Das Lied von der Erde (Pieśń o ziemi). Dostaliśmy dwa późne dzieła Mahlera, dość podobne do siebie w klimacie emocjonalnym, bardzo dobrze się uzupełniające.
To Adagio, jedyna ukończona przez kompozytora część Dziesiątej, to muzyka wypalona, chłodna. Inicjujący narrację temat altówek jest wyprany z emocji, suchy. Dopiero później muzyka się rozkręca, pojawiają się typowe dla Mahlera groteskowe wtręty dętych drewnianych, a akcja rozwija się aż do piorunującej, dysonansowej kulminacji, jednego z najbardziej przejmujących miejsc w jego twórczości. Jacek Kaspszyk i OFN poradzili sobie z tą kompozycją wyjątkowo sprawnie, przy czym wartkie tempo było bardziej zbliżone do andante niż adagio, ale to akurat liczę na plus. Wszystko było dobrze rozplanowane i umieszczone na swoim miejscu. W grze orkiestry można by było życzyć sobie lepszego cieniowania dynamiki, zwłaszcza w piano.
Kaspszyk zdecydował się wykonać wersję Pieśni o ziemi z dwoma głosami męskimi – tenorem i barytonem. Część pierwsza, Toast o ziemskiej biesiadzie, nie była zbyt udana. Brzmienie orkiestry było w tutti ciastowate: gęste, zbite i bezwładne. Solówki poszczególnych instrumentów (klarnet, rożek angielski, trąbka, frullato fletów) brzmiały piękne, ale brakowało w tym wszystkim napięcia i poczucia kierunku. Kulminacja wypadła słabo, a ostatni akord orkiestry nie brzmiał jak moment kulminacyjny. Również wykonanie Andreasa Schagera nie wzbudziło entuzjazmu. Miał poważne problemy żeby przebić się przez orkiestrę (ale umówmy się, każdy solista je ma w tej sali), a nawet kiedy mu się to udawało – miał nieciekawy, matowy i mało ekspresyjny głos. Próbował nadrabiać aktorsko, ale nie o to w Pieśni o ziemi chodzi.
Później bywało rozmaicie. Zdecydowanie na plus należy zaliczyć udział w koncercie Mathiasa Hausmanna. Dysponował ciepłym, miękkim i ekspresyjnym głosem, który pasował do charakteru drugiej pieśni, a i wartka narracja pod batutą Kaspszyka nadawała muzyce charakteru. W trzeciej świetnie brzmiało drewno, a również tutaj dyrygent narzucił szybkie tempo. Szybki epizod tutti w części czwartej, O młodości, sprawił pewne problemy Hausmannowi, którego orkiestra momentami przykrywała, ale skrajne fragmenty tej części brzmiały znakomicie. Orkiestra FN miała dla siebie pole do popisu w Pijanym wiosną, gdzie dużo jest atrakcyjnych solówek.
Jednak to długie, trwające pół godziny Pożegnanie jest punktem centralnym Pieśni o ziemi. To co się tutaj wydarza jest najbardziej bogate w znaczenia i w ekspresję. Część ta wypadła, niestety, nierówno. Były tu momenty przepięknie wyczute – solówki oboju i fletu, przeszywająco ostre wejścia kontrabasów na początku marsza, w zasadzie cała partia Hausmanna… Ale były tu też fragmenty, w których napięcie rosło… a potem ni z tego ni z owego kompletnie opadało. Brakowało w tej interpretacji konsekwencji, planowania i kształtowania formy. Pożegnanie rozpadło się na zlepek ładnych epizodów, a nie o to przecież w tej przepięknej muzyce chodzi.
Jacek Kaspszyk pokazał słuchaczom, że muzyka Mahlera jest… bardzo trudna do wykonania.
foto. DG Art Projects/Filharmonia Narodowa