Koncert, z którego relację dzisiaj umieszczam, wymaga pewnego wprowadzenia, stanowi on bowiem część dłuższej historii. Rozpoczęła się ona w sierpniu zeszłego roku podczas festiwalu muzyki Hectora Berlioza, odbywającym się we Francji. Wtedy to podczas wykonania Trojan autorstwa patrona festiwalu John Eliot Gardiner wpadł we wściekłość kiedy bas, William Thomas, opuścił scenę nie tym zejściem, którym powinien był to zrobić. Za kulisami doszło do rękoczynów. Śpiewak utrzymywał, że został uderzony w twarz, a dyrygent utrzymywał, że „tylko” go spoliczkował. Wybuchł ogromny skandal a Gardiner – skruszony prawdziwie albo fałszywie – na jakiś czas wycofał się z występów. Kiedy jednak chciał wrócić do zespołów, które założył już sześć dekad temu (a więc English Baroque Soloists, Monterdi Choir i Orchestre Révolutionnaire et Romantique), na stronie internetowej Monteverdi Choir ukazało się ogłoszenie, że ich zarząd bardzo Gardinera ceni, lubi i pada przed nim na kolana, ale nie chce mieć z nim już nic wspólnego (idę zresztą o zakład że nie było to pokłosie tej jednej sytuacji, ale całokształtu zachowań dyrygenta). Krewki dyrygent postanowił więc założyć nowy zespół, który nazwał The Constellation Choir and Orchestra. Jest to cześć organizacji Springhead Constellation. Nowy chór i orkiestra zadebiutowały 7 grudnia w hamburskiej Elbphilharmonie (co ciekawe – jego stare zespoły wykonają ten sam program w tej samej sali 14 grudnia), po czym ruszyły w trasę koncertową do Wiednia, Luksemburga, Dortmundu i Château de Versailles. Jako soliści wystąpili Marię-Luise Werneburg (sopran), Eline Welle (mezzosopran), Peter Davoren (tenor) i Alex Ashworth (bas). W programie znalazły się dzieła związane z tematyką Bożego Narodzenia: dwie kantaty Johanna Sebastiana Bacha – Schwingt freudig euch empor (Radośnie się wznieście ku gwiazdom wyniosłym) BWV 36 z 1731 roku i Unser Mund sei voll Lachens (Niech usta nasze będą pełne śmiechu) BWV 110 z 1725 roku, okalające dzieło francuskie, czyli Messe de minuit pour Noël H 9 Marc-Antoine’a Charpentier z 1694 roku, w której to mszy twórca wykorzystał melodie kolęd francuskich.
Wykonania były nadzwyczaj satysfakcjonujące, a Constellation Choir & Orchestra wcale nie brzmieli jak zespół zebrany ad hoc. Zapewne duża w tym zasługa faktu, że część muzyków przeszła tam za Gardinerem z jego poprzednich zespołów. Brzmienie było przejrzyste, szczegóły faktury dobrze wydobyte, a tempa szybkie, ale z dobranymi ze smakiem zawahaniami i retorycznymi zwolnieniami. Także rytmy były dobrze podkreślone, co dawało szczególnie dobre wrażenie we mszy francuskiej. Choć można było zapytać, czy przedzielenie jej przerwą (Kyrie, Gloria i Credo w części pierwszej, Sanctus, Benedictus i Agnus Dei w części drugiej) było zasadne. W drugiej z kantat lipskiego kantora, a więc na koniec koncertu, do zespołu dołączyły trąbki, które także brzmiały znakomicie, czysto, pewnie i jednocześnie subtelnie. Chór – znakomity, dobrze grany, śpiewający czysto, czytelnie, ze znakomitą dykcją. Soliści reprezentowali wysoki poziom, może za wyjątkiem sopranistki, która miała dość mały głos i brzmiała dość cicho nawet w momencie, w którym akompaniowały jej skrzypce, wiolonczela i lutnia. Ogólnie jednak poziom obu zespołów oceniam bardzo wysoko. Jest chemia – zarówno pomiędzy muzykami jak i pomiędzy muzykami a samym Gardinerem. Na bis chór przepięknie wykonał szesnastowieczną niemiecką kolędę – Es ist ein Ros entsprungen Melchiora Vulpiusa.
Zapyta ktoś słusznie – co sądzę o zachowaniu Gardinera? Po co pojechałem na koncert artysty, który wywołał skandal przemocowym zachowaniem? Czy uważam że wybitnym wolno więcej? Absolutnie nie. Wolno im dokładnie tyle, ile przeciętnemu obywatelowi. Nikt z nas nie chciałby mieć przecież szefa, któremu wolno by było strzelić komuś z liścia za popełnienie błędu. Przemocowość nie jest też przecież potrzebna do uzyskania świetnych rezultatów artystycznych, co często podkreślają dyrygenci młodego pokolenia. Nie mam też jednak temperamentu inkwizytora czy świętoszka, nie mam ochoty udawać że Gardiner nie istnieje, zakładam też (być może naiwnie), że większość tego typu toksycznych zachowań dotyczy starszego pokolenia, które przeminie kiedy czas zrobi swoje. Poza tym – gdybyśmy mieli słuchać tylko muzyki pisanej i wykonywanej przez miłych, sympatycznych ludzi to uwierzcie mi – nie byłoby kogo słuchać. Do kosza musiałby trafić despota Mahler, nie mówiąc już o Toscaninim, Mengelbergu, Stokowskim, Reinerze, Szellu czy innych przemocowych dyrygentach. Nie poruszałem tego zagadnienia na bieżąco, gdyż wychodziłem z założenia, że od tego typu sensacyjnych, clickbaitowych tematów to jest Slipped Disc czy Ruch Muzyczny.
foto. Lilya Olkhovaya