Urodzony w 1996 roku fiński dyrygent i wiolonczelista Klaus Mäkelä robi obecnie wielką karierę. Dyryguje gościnnie Chicago Symphony Orchestra, Cleveland Orchestra, San Francisco Symphony Orchestra, Concertgebouw, szefuje Orchestre de Paris, Oslo Philharmonic Orchestra i festiwalowi muzycznemu w Turku. Wunderkind? Czy to następca największych dyrygenckich gwiazd, Karajana i Bernsteina? Okazji do poszukania odpowiedzi na to pytanie dostarcza najnowszy album artysty, zawierający cykl symfonii krajana dyrygenta, Jeana Sibeliusa.
Pierwsza nie jest zła. Mäkelä w pierwszej części utrzymuje wysoki poziom napięcia, jednak przy przejściu do cody tempo jest za szybkie. Zresztą wszystkie przyspieszenia brzmią sztucznie, a dyrygent stara się „ekscytować” słuchającego na siłę, przez co także kulminacje nie są sugestywne i satysfakcjonujące. Część druga i trzecia są wykonane starannie, a momentami nawet porywająco, z ciekawie wydobytymi detalami w partii blachy, ale finał jest słaby. Jest za wolny i zbyt pretensjonalny, a pojawieniu się głównego tematu towarzyszy katastrofalne dla muzyki zwolnienie. W zakończeniu zaś dyrygent niemal zatrzymuje akcję, aby porozkoszować się drugorzędnymi detalami w partii smyczków. Rezultat w żadnym razie nie zachwyca, bo napięcie opada, a Mäkelä nie jest w stanie powrócić do poziomu ekscytacji, który przed chwilą wypracował.
Druga zaczyna się obiecująco, ale Mäkelä bardzo zwalnia w momencie, w którym dociera do kulminacji w pierwszej części, co daje dość pretensjonalny efekt i obniża poziom napięcia. Wolna część druga jest niezła, powolni prowadzone pizzicato z ciekawie wydobytą barwą robi dobre wrażenie. Niestety w kulminacjach dyrygent ponownie zupełnie niepotrzebnie wyhamowuje. Problem z trzecią częścią polega na tym, że jest ona paradoksalnie wykonywana zbyt dokładnie. Każdy dźwięk grany przez smyczki jest wyartykułowany z obsesyjną dokładnością, co odbiera muzyce impetu. Podobnie jak w niektórych miejscach w Pierwszej, także w finale Drugiej Mäkelä zatrzymuje się, aby przyjrzeć się niezbyt ciekawym detalom w partii smyczków. Temat wprowadzony przez trąbkę brzmi dobrze, ale ostatnią kulminację dyrygent buduje z mozołem, starając się wydobyć z brzmienia każdy detal, co sprawia że muzyka traci impet, jest niedograna, niedociśnięta i brzmi blado.
O ile dwie pierwsze symfonie są jeszcze romantyczne, o tyle od względnie rzadko wykonywanej Trzeciej styl Sibeliusa zaczyna coraz wyraźniej się zmieniać. Styl kompozytora zaczął stawać się coraz bardziej indywidualny, coraz bardziej nietypowy w oszczędności środków i w podejściu do formy. Na znaczeniu zyskują także instrumenty dęte blaszane, które coraz częściej wysuwają się na pierwszy plan kosztem smyczków. Mäkelä nie zauważa tej zmiany i w pierwszej kulminacji całkowicie ignoruje blachę, na pierwszy plan wysuwając to, co dzieje się w smyczkach. To błąd, podobnie jak zwolnienie w zakończeniu pierwszej części, które sprawia że staje się ona bombastyczna i nadęta. Gdzie tu świeżość i energia?… W części drugiej smyczki są nazbyt rzewne, co niepotrzebnie romantyzuje tę muzykę i odbiera jej indywidualnego wyrazu. Nie mówiąc już o tym, że smyczki znowu przez 99,9% czasu są na pierwszym planie, a naprawdę nie mają tu do powiedzenia ciekawych rzeczy w stosunku do pozostałych sekcji. Flet ma w pewnym momencie poważne problemy z dynamiką i wybija się na pierwszy plan, czego Mäkelä nie skorygował. Finał prowadzony jest ciekawie i dużo w nim napięcia, ale pod koniec flet znowu wybija się na pierwszy plan, a chwilę później to samo robią smyczki. Tymczasem temat jest w blasze, która została zepchnięta przez dyrygenta do roli tła! To nieporozumienie. Trzecia jest też prowadzona stanowczo zbyt wolno.
Jeszcze bardziej radykalna stylistycznie jest mroczna, upiorna Czwarta. Rozpoczyna się ona tutaj bardzo obiecująco – ostro, gwałtownie i agresywnie. Mäkelä ciekawie gra barwą, wydobywając różne plany narracyjne, dbając o wysoki poziom napięcia. Intensywna jest także część druga. Uwagę przykuwa ostra artykulacja smyczków, przeszkadza jednak wrażenie braku ciągłości pomiędzy poszczególnymi sekcjami. Coś się dzieje, a potem następuje cięcie, rozpoczyna się coś zupełnie innego, co nie ma związku z poprzedzającym odcinkiem. Dobre wrażenie sprawia także powolne ogniwo trzecie, w którym dyrygent umiejętnie prowadzi długie, ekspresyjne linie smyczków. W finale zdarza mu się co prawda znowu w jednym czy dwóch miejscach wypchnąć smyczki na pierwszy plan, ale jest to bardzo dobre, intensywne i emocjonujące wykonanie.
Heroiczna Piąta jest… po prostu zła. W bardzo wolnej części pierwszej Mäkelä najbardziej zainteresowany jest tremolami smyczków. Przejście do szybkiej sekcji jest zrobione nieudolnie, kulminacja to totalny niewypał, a sama część szybka jest stanowczo zbyt wolna i pozbawiona jakiegokolwiek humoru. Kiedy w końcu dyrygent i orkiestra doczołgują się do zakończenia, to jest ono dziwaczne – tempo nagle przyspiesza, czemu nie towarzyszy wzrost napięcia. Gdzie, do diabła, są kotły?… Andante mosso, quasi allegretto, czyli część druga, staje się w wykonaniu Mäkeli Adagiem. Wlecze się niemiłosiernie, jak najdłuższe z adagiów Brucknera. Finał rozpoczyna się obiecująco, ale temat waltorni jest grany nieśmiało. Kontrabasy w tle zachowują się dość dziwnie, gdyż dyrygent każe im grać bardzo ostro, przez co na koniec frazy słyszymy nagle ostry trzask. Zakończenie jest po prostu nudne, grane zupełnie bez ikry. W ostatnich (wyjątkowo niemrawych) uderzeniach w kotły przednutki są stanowczo za długie, co nie daje wrażenia, że cokolwiek się tu kończy, że dokądkolwiek razem z wykonawcami doszliśmy.
W pierwszej części Szóstej dyrygent kompletnie przegapia moment przejścia od powolnego wstępu do szybkiej części zasadniczej. Nic się tu nie porusza, wszystko jest sztywne, kwadratowe i pozbawione życia. Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery… A akompaniament jest tak samo głośny (a czasem nawet głośniejszy…) jak główne linie melodyczne. Rezultaty są opłakane. Dramatyzmu nie ma tu za grosz. Tak samo miarowa jest część druga, w której nie usłyszymy tego, czego można by się spodziewać – żadnego rozszczebiotania i roziskrzenia. Jest tylko orkiestra, zachowująca się tak, jakby za karę grała gamy. Finał trwa w nieskończoność i jest niemożliwie nudny.
Siódmą dotyka ten sam problem co Szóstą. Jest po prostu potwornie nudna. Główny temat tego dzieła, grany przez puz0n, został przez Mäkelę całkowicie utopiony w grubym, ciężkim i mało selektywnym brzmieniu pozostałych sekcji orkiestry. Także relacje agogiczne pomiędzy poszczególnymi sekcjami dzieła zostały przez dyrygenta całkowicie zignorowane. W ostatnich taktach tej Symfonii nie dzieje się totalnie, absolutnie NIC. Żadnego rozładowania napięcia, żadnej kulminacji, żadnego suspensu… Po prostu bezwładne przewalanie się mas brzmienia, które po prostu się urywa.
Jako uzupełnienie otrzymujemy także poemat symfoniczny Tapiola, czyli ostatnie ważniejsze dzieło Sibeliusa. Mäkelä i orkiestra dobrze grają barwą w początkowej fazie utworu. Jednak pierwsza z kulminacji jest niedograna i nieco za szybka. Niestety, późniejsza „burza”, czyli odcinek grany tremolo przez smyczki, zagrany jest prozaicznie i… zbyt precyzyjnie. Nie mamy tutaj obrazu rozszalałego żywiołu, a jedynie miarowe odliczanie – raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery… To nie jest zła Tapiola, ale bardzo daleko jej do najlepszych interpretacji dostępnych na rynku.
Aneksem do twórczości Sibeliusa są trzy króciutkie fragmenty zniszczonej przez niego VIII Symfonii. Przykro się ich słucha, bo dają przedsmak wielkiego dzieła, którego nie dane nam będzie nigdy poznać.
Co da się powiedzieć o sztuce wykonawczej Mäkeli na podstawie tego cyklu symfonii Sibeliusa? Lubi ciężkie, oleiste legato smyczków, które dominuje nawet w odcinkach wymagających podkreślania żywej pulsacji rytmicznej. Myśli fragmentami, a nie całością formy. Jego styl dyrygowania to mikrozarządzanie, a nie snucie opowieści i budowanie spójnej narracji. Przesmyczkowuje fakturę, momentami aż do absurdu. Czy będą z niego ludzie? Nie wiem. Czy warto słuchać jego cyklu Sibeliusa? Nie. Myślę, że Mäkelä powinien posłuchać sobie nagrań Beechama, Bernsteina, Blomstedta, Davisa, Kusewickiego, Maazela, Segerstama, Stokowskiego, Szella, czy nawet Karajana, odrabiając tym samym pracę domową i wyciągnąć wnioski z tego co usłyszy. Być może wtedy rezultaty jego pracy będą możliwe do zaakceptowania. Na razie słychać bałaganiarstwo i brak doświadczenia.
Jean Sibelius
Symfonie 1-7
Tapiola op. 112
trzy fragmenty VIII Symfonii
Klaus Mäkelä – dyrygent
Oslo Philharmonic Orchestra
Decca
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego