Piątkowy koncert w Filharmonii Poznańskiej był pełen niespodzianek. Całym koncertem pierwotnie kierować miał Łukasz Borowicz, okazało się jednak, że podzielił podium dyrygenckie ze swoją uczennicą. W finale koncertu miała też zabrzmieć pewna popularna symfonia, która jednak w ostatniej chwili zamieniona została na dzieło znacznie mniej znane, ale niemniej fascynujące.
Koncert rozpoczął się wykonaniem Uwertury słowiańskiej op. 61, autorstwa ukraińskiego twórcy Borysa Latoszyńskiego. O dziele tym, opartym na tematach ludowych, powiedzieć należy, że jest tonalne, optymistyczne w wyrazie i bardzo bombastyczne. Utwór poprowadziła ukraińska dyrygentka Anastasiia Vrublevska, uczennica Borowicza w klasie dyrygentury operowo-symfonicznej na Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie. Był to jej debiut z Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej. Po młodej artystce widać było zdenerwowanie – początkowym odcinkiem uwertury kierowała raczej mało pewnie, rozkręcając się bardziej i nabierając wigoru dopiero pod koniec. Umożliwienie młodej artystce występu było miłym gestem ze strony Borowicza. Nie trzeba chyba mówić, że takie czyny są naszym sąsiadom zza wschodniej granicy bardzo potrzebne. Ale patrząc na występ Vrublevskiej na chłodno, odnoszę wrażenie że musi się jeszcze wiele nauczyć, nim poprowadzi orkiestrę bardziej swobodnie.
Następne dzieło w programie było już utworem o wiele bardziej znanym, był to bowiem Koncert klarnetowy A-dur KV 622 Wolfganga Amadeusa Mozarta. Solistą był w nim Wenzel Fuchs, pierwszy klarnecista Berliner Philharmoniker, a miejsce na podium zajął już Borowicz. Solisty słuchało się z ogromną przyjemnością, bawił się on bowiem muzyką, grał to klasyczne dzieło con amore, tonem miękkim, jedwabistym i delikatnym. Zarówno niski jak i wysoki rejestr brzmiały wybornie, a Fuchs żadnego z nich nie forsował, wszędzie wypadał naturalnie, a brzmienie jego instrumentu było piękne. Na bis zabrzmiał urokliwy i melodyjny utwór współczesnego włoskiego kompozytora i klarnecisty Michele Manganiego.
Utworem wieńczącym koncert miała być pierwotnie I Symfonia Mahlera, jednak zamieniono ją na Czwartą Bohuslava Martinů, a więc dzieło o wiele mniej znane i rzadziej nagrywane. Łukasz Borowicz lubi jednak odkurzać tego typu kompozycje, i chwała mu za to! Czwarta jest kompozycją o tyle specyficzną, co atrakcyjną dla słuchającego, bogato orkiestrowaną. Część pierwsza, Poco moderato, jest patetyczna i majestatyczna. Allegro vivo to upiorny motoryczny marsz, mogący przywodzić na myśl skojarzenia z muzyką filmową. Kojarzyć się może także z drugą częścią Dziesiątej Szostakowicza, która powstała kilka lat później. Niezwykłe jest ogniwo trzecie, Largo, gdzie kompozytor każe grać smyczkom bez wyrazu (molto tranquillo, non espressivo), co daje intrygujące efekty brzmieniowe. Dopiero później zaczynają one grać z wibracją. Całość wieńczy triumfalne Poco allegro. Orkiestra ma tu duże pole go popisu i poznańscy filharmonicy skorzystali z okazji, aby zaprezentować się od jak najlepszej strony. Maestro Borowicz poprowadził to dzieło dynamicznie i z wielkim wyczuciem. Wielkie brawa należały się zwłaszcza sekcji smyczków, która grała ostro, wyraziście, znakomicie panując nad artykulacją. A nie było to wcale łatwe zadanie, biorąc pod uwagę upodobanie kompozytora do synkop. Bardzo udany koncert!
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego