Tegoroczna edycja Festiwalu Katowice Kultura Natura za nami. Co prawda nie uczestniczyłem w tym festiwalu na tyle, żeby pokusić się o podsumowanie i generalizacje, ale udało mi się być na wczorajszym zakończeniu festiwalu i przy okazji poszukać odpowiedzi na pytanie, które zadałem we wczorajszej relacji.
Koncert rozpoczął się od Rugby Arthura Honeggera, jednego z trzech Mouvements, z których najbardziej znanym i lubianym pozostaje Pacific 231. Utwór ten wykonawcy zaprezentowali jako miłą, niezbyt pretensjonalną, ale i niezbyt zapadającą w ucho przystawkę, sprawnie przez orkiestrę zrealizowaną.
Młodzieńczy Koncert fortepianowy Benjamina Brittena był dla mnie okazją, żeby po raz pierwszy usłyszeć na żywo Leifa Ove Andsnesa. Słyszałem od znajomych, że na piątkowym recitalu pokazał się jako artysta nad wyraz opanowany, nawet chłodny. Tego w koncercie Brittena nie usłyszałem. Było ostro, wyraziście i energicznie, co zresztą do tej muzyki bardzo pasowało. Najciekawiej wypadła część druga – Walc, i czwarta – Marsz. Wykonawcy dobrze oddali nie do końca poważny nastrój tej kompozycji, trochę pastiszowej, z wpływami muzyki Prokofiewa i z wyraźnym nabijaniem się z Koncertu b-moll Czajkowskiego. Na bis artysta zagrał dzieło swego krajana – Gangar op. 54 nr 2 Edvarda Griega.
Paradoksalnie była to najsłabsza część jego występu. Zabrakło gdzieś tutaj fizycznej energii i zadziorności. Całość zagrana została równo, pod linijkę, elegancko i na dość wyrównanym poziomie dynamicznym, co w sumie dało wrażenie słuchania średniej jakości salonowej miniatury. Nie o to Griegowi chodziło!
Najpewniej o co innego chodziło też Nikołajowi Rimskiemu-Korsakowowi w swojej Szeherezadzie. Ale to samograj, dzieło tak bardzo bogate w tyle ciekawych efektów, że nawet średnio udane wykonanie mu nie zaszkodzi. Bringuier więc w żaden sposób temu dziełu nie zaszkodził (o czym świadczyła gorąca owacja), ale i nie pomógł wydobyć jego zalet. Otwierający dzieło motyw sułtana Szahrijara to portret krwawego tyrana, ostry, agresywny i samczy; w interpretacji Bringuiera usłyszeć można było co najwyżej bezzębnego emeryta. Sekcja blachy przez większość wykonania pozostawała wyraźnie w tle, prym wiodły smyczki i drewno. Zwłaszcza ta ostatnia sekcja pokazała się od jak najlepszej strony – przepiękna była zwłaszcza solówka fagotu w drugiej części. Świetna była też perkusja w finale, chociaż w momencie kulminacyjnym uderzenie tam-tamu było ciche i zbyt szybko wytłumione. To tak jakby ktoś nagle zgarnął wisienkę ze szczytu tortu. Jeśli ktoś lubi kiedy Szeherezada jest zagrana smooth & gentle – to najpewniej wykonanie Bringuiera przypadłoby mu do gustu. Mnie jednak zabrakło tu energii i emocjonalnego rozpasania, które w tej muzyce jest niezbędne, aby słuchacza porwać i wciągnąć. Subtelność jest w cenie, ale zdecydowanie nie tutaj. Ta Szeherezada była stanowczo zbyt mało seksowna!
foto. Bartek Barczyk/NOSPR
Ja mam natomiast od znajomych informację, że piątkowy recital wgniatał w fotel – nie fajerwerkami, które miałyby się unosić nad klawiaturą, ale za sprawą wielkiej muzykalności. Bardziej niż chłód – introwertyzm, nuta melancholii (Sibelius!), umiar. Zagrany zaś na bis Debussy (finał „Estampes”) zaostrzył apetyty na ten repertuar w wykonaniu LOA. Polecam zresztą dostępny na YT zapis koncertu z Sao Paulo z 2016 r., z niemal NOSPRowskim programem wzbogaconym o Chopina i tegorocznego jubilata właśnie. Pozdrawiam!