Symfonie Gustava Mahlera miały dla Leonarda Bernsteina specjalne znaczenie. Na tyle specjalne, że wielki dyrygent pokusił się o dwukrotne nagranie całego ich cyklu – po raz pierwszy w latach 60. dla Sony i ponownie w latach 80. dla Deutsche Grammophon. Ponieważ styl wykonawczy Bernsteina mocno zmienił się na przestrzeni lat – warto przyjrzeć się obu cyklom pod kątem różnic w interpretacjach poszczególnych symfonii i zastanowić się co niektóre z nich zyskały, a co inne straciły. O ile pierwszy zestaw został zarejestrowany prawie wyłącznie z Nowojorczykami (za wyjątkiem Ósmej, nagranej z London Symphony Orchestra), o tyle drugi został rozrzucony pomiędzy Nowojorczyków, Wiedeńczyków i amsterdamską Concertgebouw. Jakością gry orkiestry te oczywiście nie różnią się za bardzo, ale stylem – już tak, co wpłynęło na większe zróżnicowanie całości.
Pisząc niniejszy post korzystałem z edycji cyklu dla Sony z 2012 roku (wydanie z 2001 roku zawiera dodatkowo koncertowe nagrania Adagietta z Piątej i Veni creator z Ósmej, których nie ma w tym zestawieniu); jeśli zaś idzie o wersje dla Deutsche Grammophon – słuchałem płyt z edycji z 1998 roku (The Complete Symphonies & Orchestral Songs). Cykl dla DG był też rozbity na trzy mniejsze boxy w 2005 roku i wydany też razem w 2010, ale bez pieśni.
Pierwsza
Zawsze lubiłem świeżość i energię w interpretacji Bernsteina nagranej dla Sony. Wiele tu dobrych rzeczy, zrobionych pomysłowo i z zaangażowaniem, jak choćby szybkie i dowcipne zakończenie pierwszej części. Nie wiem czy słyszałem je gdzieś wykonane lepiej. Część druga jest bardzo dobra – szybka i energiczna, aczkolwiek w trio tempo nieco za bardzo zwalnia. Również w finale wiele jest miejsc zrobionych ciekawie – z energią i zaangażowaniem, chociaż sekcja blachy ma momentami problemy z intonacją. Ogólnie jest to jednak udany początek całego cyklu, również jakość dźwięku nie pozostawia nic do życzenia.
Druga interpretacja, zarejestrowana z Concertgebouw, brzmi kompletnie inaczej – głębiej, bardziej dojrzale. Tempa są znacznie wolniejsze. Pierwsza część jest absolutnie magiczna – wiele tu miejsc doskonale wyczutych, wyczekanych i wysmakowanych. Niestety – na podejściu Bernsteina traci część druga i trzecia, rozwleczone, przyciężkawe i nieco zbyt sentymentalne. A finał? Nabiera tutaj prawdziwie epickich proporcji. Gra orkiestry jest brawurowa, dźwięk – znakomity, przestrzenny, bezpośredni i pełen głębi. Paradoksalnie ta późna interpretacja Bernsteina jest w ostatniej części znacznie bardziej energiczna niż w poprzednim cyklu. Żaden inny dyrygent nie wydobył w zakończeniu takiej huraganowej energii co Bernstein. Do dwóch ostatnich dźwięków dyrygent dodał uderzenia wielkiego bębna. Puryści mogą na to kręcić nosem – dla mnie to słuszna decyzja. Zawsze wydawało mi się, że te akordy brzmią jakoś słabo, mało definitywnie. Nie tutaj.
Druga
Wielkim plusem nagrania dla Sony jest zróżnicowanie temp i nastrojów. Bernstein zdecydowanie wiedział jak skontrastować ze sobą ostrość i nerwowość z refleksyjnością. Część pierwsza trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sekundy, druga jest wartka, z doskonale podkreśloną rytmiką. Scherzo nieco za szybkie, przez co traci na klarowności. Finał też bardzo dobry, momentami kapitalny, jak w momencie w którym solo puzonu kontrapunktowane jest przez orkiestrę grającą za sceną. Również chóralne zakończenie nie zawodzi – jest klarowne (pięknie słychać organy!), ostre, wyraziste, z doskonale wyważonymi tempami. Niestety, bardzo słabe są solistki, Lee Venora i Jennie Tourel. Ostro skandowane, niemal wyszczekane Urlicht brzmi groteskowo, a w finale wcale nie jest lepiej.
W drugim cyklu Drugą ponownie grają Nowojorczycy. Mam bardzo mieszane uczucia co do pierwszej części. Bernstein rozczula się nad każdą frazą, przez co niektóre fragmenty ślimaczą się i dłużą niemiłosiernie. W szybkich odcinkach tempo bardzo przyspiesza, co z jednej strony popycha w końcu akcję do przodu, a z drugiej – brzmi jakby nie było do końca przemyślane. Część druga również się rozciąga – to bardziej wspomnienie tańca niż taniec sam w sobie. Scherzo jest w porządku, chociaż trudno byłoby mi wskazać w nim jakieś bardziej wyróżniające się miejsca. Finał za to jest wspaniały – zarysowany na szeroką skalę, monumentalny, doskonale rozplanowany i przemyślany. Gdybym miał wymieniać jakieś lepsze momenty – musiałbym chyba wskazywać takt za taktem. Nawoływania trąbek za sceną i przejście do części chóralnej są zrobione genialnie – bardzo powoli, z niezwykłym skupieniem. Westminster Choir jest absolutnie rewelacyjny. Partie wokalne śpiewają tutaj Barbara Hendricks, której barwa głosu co prawda jest ładna, ale dykcja może już niekoniecznie, i Christa Ludwig. Można mówić o śpiewaniu Urlich i finału przed Christą Ludwig i po niej. Tylko w tym drugim wypadku nie ma za bardzo o czym dyskutować. To wykonanie jest idealne – pełne prostoty, szczere, nieprzekombinowane, wierne zarówno duchowi utworu jak i zapisowi partytury.
Trzecia
Nasłuchałem się różnych rzeczy na temat pierwszego nagrania Bernsteina – jakie to ono nie jest wspaniałe, świeże, w każdej recenzji pojawiały się ohy i achy. Mnie ta jego interpretacja wydała się płytka i niedojrzała – w kulminacjach dyrygent podkręca tempo i dynamikę, nie planuje formy, przez co kluczowe elementy nie robią tak dużego wrażenia jak powinny. Są po prostu za bardzo zagonione. Jeśli ktoś lubi jak w symfoniach Mahlera jest dużo łubu-dubu, to mu się to pewnie spodoba, bo na powierzchownym poziomie to satysfakcjonujące. Ale nie znajdzie się tu ani trochę głębi. Ostatnia część wydaje się trochę zbyt powolna i przesłodzona. Wykonanie solistki – Marthy Lipton – nie wywiera większego wrażenia. Sekcja blachy wyraźnie nie jest tu w formie – brzmi płasko i krzykliwie, jest też bardzo rozwibrowana.
W drugim nagraniu – ponownie z Nowojorczykami – interpretacja jest już znacznie bardziej pogłębiona, bardziej monumentalna i lepiej rozplanowana, na czym zyskuje zwłaszcza pierwsza część. Niestety – druga ciągnie się straszliwie, a takie same przestoje czekają słuchacza w części trzeciej, ożywianej okazjonalnie przez gwałtowne wybuchy. W części czwartej i piątej partię solową ponownie wykonuje Christa Ludwig, i ponownie jej wykonanie tutaj to nie tyle perełka, co perlisko wielkości arbuza. Tylko ze względu na nią warto poznać tę interpretację, bo obie części z jej udziałem są przepiękne. Finał? Jest straszny, rozciągnięty aż do 28 minut, co sprawia, że można zasnąć i obudzić się w trakcie jego trwania co najmniej kilkukrotnie. Już nawet nie wspominam o tym, że na bank dostanie się cukrzycy – tak bardzo jest przesłodzony i ckliwy.
Czwarta
To co było wadą w interpretacji poprzedniej symfonii – tu staje się zaletą. Czwarta dla Sony jest żwawa, rześka i bardzo wyrazista. Nowojorczycy grają znakomicie, charakternie i z pazurem, co pomaga utrzymać słuchającego w napięciu. Nawet brane z impetem kulminacje są tu spójnie włączone w całość utworu. To jedno z lepszych nagrań tej symfonii, jakie dane mi było usłyszeć. Partię solową w ostatniej części wykonuje Reri Grist. Na odnotowaniu nazwiska tej pani poprzestańmy.
Czwarta z drugiego cyklu została nagrana z Concertgebouw. Nie jest tak szybka i zadziorna jak poprzednia rejestracja, ale Bernstein daje tu muzyce zdecydowanie więcej czasu na wybrzmienie. Dźwięk jest ciepły, miękki i nasycony, ale jednocześnie selektywny. Kapitalna jest gra drewna i blachy w pierwszej części, świetne jest solo skrzypiec w części drugiej, cała trzecia część to jedna wielka rewelacja. Bernstein zdecydował się w finale symfonii zastąpić solo sopranu dyszkantem. Purystów oczywiście krew zalała, ale z punktu widzenia przesłania utworu (rzecz przecież opowiada o dziecięcej wizji śmierci i nieba) – taka zmiana wydaje się jak najbardziej na miejscu. Eksperyment jest nie tylko ciekawy – ba, jest bardzo udany!
Piąta
Niby wszystko jest w tym pierwszym nagraniu na swoim miejscu – niby tempa dobrane są dobrze, niby artykulacja jest w porządku, niby orkiestra brzmi przejrzyście, ale jakoś mnie ta pierwsza Piąta Bernsteina nie rusza. Czego mi brakuje, na co marudzę? Ano na skalę koncepcji i na jakość dźwięku. Monumentalna wędrówka per aspera ad astra wydaje się tutaj jakaś taka… mała. Jak spacer po osiedlu.
Co innego mamy w drugiej wersji, nagranej z Wiedeńczykami. To klasyk fonografii, wspaniała, potężna i głęboka interpretacja, zagrana i nagrana po prostu rewelacyjnie. Powalająco brzmi patetyczny marsz, w którym akcja momentami prawie całkowicie się zatrzymuje, czy wściekle huczące kontrabasy w drugiej części. Scherzo jest powolne, ale Bernstein daje tu muzyce mnóstwo czasu na wybrzmienie, podkreśla a to liryzm, a to monumentalizm partytury. Adagietto jest namiętne i wyraziste, grane pełnym, mocnym i rozwibrowanym dźwiękiem, a również finał nie zawodzi oczekiwań. Tej Piątej nie wypada nie znać.
Szósta
Dopóki nie poznałem nagrania Bernsteina dla Sony – nie wiedziałem, że da się najcięższą i najbardziej ponurą symfonię Mahlera zagrać jak uwerturę Franza von Suppego. Wszystko tu jest zrobione leggiero, szybko, bez zaangażowania i refleksji. Próbowałem doszukać się czegoś pozytywnego w tym podejściu (a może to dobrze, że jest takie klasyczne? Że bez patosu i bez zadęcia?), ale im dłużej słuchałem – tym bardziej mnie ta interpretacja męczyła, tym bardziej wydawała mi się nieadekwatna. Uznajmy ją więc za niewypał, wypadek przy pracy. Nawet Bernsteinowi może się przecież zdarzyć.
Drugą Szóstą mamy znów z Wiedeńczykami. Ktoś w jakiejś recenzji napisał, że to złe nagranie, bo dyrygent zrobił z tragedii melodramat. Może, ale to elektryzujący melodramat, który szarpie nerwy i nie pozostawia obojętnym. Od samego początku, od ostro ciosanych, agresywnych i ciężkich ósemek kontrabasów wiadomo, że to nie będzie „kolejna” Szósta, a coś naprawdę niezwykłego. I jest! Pierwsza część jest ostra i przejmująca, a tematy wyśmienicie ze sobą kontrastują. Scherzo jest upiorne i groteskowe, ze znakomitą grą drewna i blachy, Andante trochę może za wolne (ale za to spójne), a Finał trzeba usłyszeć, żeby uwierzyć jakie rzeczy się tam wyprawiają. Rewelacyjna, poruszająca interpretacja!
Siódma
To kolejna z lżej potraktowanych przez Bernsteina symfonii Mahlera. Pierwsze nagranie również cieszyło się wielkim powodzeniem w rozmaitych rankingach nagrań dzieł tego kompozytora. Mnie jakoś nie powaliło, ale muszę docenić kapitalne, ostre, agresywne, wyraziste Scherzo i pełne energii i rozmachu Rondo. Reszta jakoś mnie nie zachwyciła – była zbyt lekka, zbyt pozbawiona kontrastów i głębi. Zbyt beztroska.
Wersja dla Deutsche Grammophon również została nagrana z Nowojorczykami. Być może się mylę, ale mam podejrzenie, że Bernstein nie przepadał za tą symfonią Mahlera. Tempa wolniejsze, akcenty lepiej rozłożone, niby wszystko jest na swoim miejscu, ale jednak czegoś brakuje. Ot, „normalna” Siódma, bez większych ekscesów i bez elementów, które by ją jakoś bardziej wyróżniały spośród innych nagrań. Finał jest bardzo przyjemny ze względu na grę blachy, ale to wszystko.
Ósma
Pierwsze nagranie Bernsteina pochodzi z 1966 roku, nagranie Sir Georga Soltiego z 1971 roku, a drugie nagranie Bernsteina (z Wiedeńczykami), z roku 1975. Wyobrażam sobie, że obaj panowie spotykają się po zrobieniu nagrania przez Soltiego, a ich rozmowa w przybliżeniu brzmi następująco:
Solti: – Lenny, ale daliśmy czadu w Ósmej!
Bernstein: – No niby tak, ale da się zrobić jeszcze więcej.
– O czym ty mówisz? Jak?
– No… da się ją zrobić jeszcze szybciej, jeszcze głośniej, jeszcze bardziej hałaśliwie, tak żeby sobie wszyscy śpiewacy gardła pozdzierali, a szyby powypadały z okien w promieniu 10 kilometrów.
– E tam, nie da się!
– Nie wierzysz? To potrzymaj mi piwo!
I tak Bernstein zrobił swoje drugiej nagranie Ósmej Mahlera i przy okazji w brawurowy sposób udowodnił, że muzykę Mahlera da się przekształcić w totalnie bombastyczny kicz. Obie interpretacje są tak samo złe. Może są „ekscytujące” w pewien bardzo niedojrzały sposób, ale przy powtórnym słuchaniu zwyczajnie męczą. Tempa są dobrane zupełnie groteskowo, zazwyczaj totalnie zagonione, chóry i soliści wrzeszczą zamiast śpiewać, a o jakiejkolwiek selektywności czy budowaniu napięcia można zapomnieć. Od początku do końca mamy radosne i niczym nie skrępowane łubu-dubu. Przyczyn takiego stanu rzeczy łatwo dojść, oglądając trzecie nagranie Ósmej, które można sobie znaleźć na youtube: dyrygent jest tak zachwycony sobą i teatrzykiem który odstawia, że niespecjalnie go interesuje sama muzyka. A że takie nachalne „przeżywactwo” do niczego dobrego nie prowadzi – to zupełnie inna sprawa.
Dziewiąta
Pierwsze nagranie jest doskonale wyważone, wyraziste, dramatyczne, a nawet porywające. Nie jest też przy tym przerysowane czy zmanierowane, o co u Bernsteina łatwo. Interpretacja jest trafna, tak samo jak dobór temp czy sposób budowania dramaturgii. To jedno z najlepszych i najciekawszych nagrań jakie słyszałem. Przepięknie wypada kreślony ostrymi konturami lendler czy finałowe Adagio, płynące swobodnie i śpiewnie, zagrane pełnym, mocnym dźwiękiem.
Jeśli zaś chodzi o drugą Dziewiątą, z Concertgebouw… to trudno byłoby mi wskazać na bardziej poruszające, uduchowione nagranie. Wobec takiego poziomu zejścia w głąb muzyki trudno znaleźć właściwe słowa. Tempa są bardzo powolne (Adagio trwa prawie pół godziny), ale absolutnie niezwykła jest koncentracja, wrażliwość i delikatność, wyczucie z jakim poszczególne elementy łączą się ze sobą, tworząc spójną całość. Są tu momenty tak wyciszone, tak delikatne i eteryczne, tak doskonale wyczute, że trudno nawet ubrać swoje wrażenie w słowa. To samo tyczy się Adagia – tak emocjonalnego i tak porywającego właśnie w momentach największego wyciszenia, kiedy poszczególne dźwięki wyłaniają się miękko z ciszy, rozbłyskują przez chwilą i miękką się rozpływają. Niewielu dyrygentów zeszło tak bardzo w głąb tej muzyki. Bernsteinowi się to udało.
Dziesiąta
Bernstein nigdy nie przekonał się do podejmowanych przez rozmaitych badaczy prób dokończenia tego dzieła, stąd też w jego repertuarze figurowało tylko Adagio, pierwsza z planowanych pięciu części dzieła. To też jedyny przypadek kiedy nagranie dla Sony jest późniejsze niż to dla Deutsche Grammophon (to pierwsze jest z roku 1975, a drugie, z Wiedeńczykami, z 1974). Różnice pomiędzy wersjami są minimalne. Mam takie dziwne wrażenie, że Bernstein nie przepadał za tym utworem i że go on głębiej nie angażował. Adagio jest w jego wykonaniach dziwnie statyczne i pozbawione pazura. Jest to zauważalne zwłaszcza w słynnej kulminacji z długo trzymanymi akordami nonowymi, w której Bernstein w obu przypadkach kazał trębaczowi grać crescendo aż do końca, co nie pozwala oddzielić tej sekcji od kolejnej i sprawia wrażenie, że łączą się one ze sobą bardziej niż jest w istocie.
Oczywiście oba boxy nie kończą się na symfoniach. Ten dla Sony zawiera też Kindertotenlieder z Janet Baker, a ten dla Deutsche Grammophon – także Rückert-Lieder i Lieder eines fahrenden Gesellen z Thomasem Hampsonem, Des Knaben Wunderhorn z Andreasem Schmidtem i Lucią Popp i, last but not least, Das Lied von Der Erde z Jamesem Kingiem i Dietrichem Fischerem-Dieskauem. Do tego ostatniego nagrania jeszcze wrócę w cyklu wpisów poświęconemu Pieśni o ziemi, jeśli zaś chodzi o pozostałe – wrócę do nich, kiedy tylko nadarzy się okazja.
Kiedy myślę o Bernsteinie jako wykonawcy symfonii Mahlera, przypomina mi się kanoniczny cytat austriackiego kompozytora: „symfonia musi być jak świat, musi obejmować wszystko”. Nie dziwmy się więc, że nie zawsze udawało się dyrygentowi cały świat ogarnąć i że są w tych interpretacjach miejsca słabsze. Brane jako całość – oba cykle stanowią kamienie milowe w historii fonografii. Oba warto znać.
Są też oczywiście jeszcze inne nagrania tych utworów pod batutą Bernsteina – cały trzeci cykl, wydany w formie DVD przez DG, a także pojedyncze nagrania poszczególnych symfonii z różnymi orkiestrami (lista dostępna jest TUTAJ). Wypada (?) w tym miejscu wspomnieć zwłaszcza o (nie)sławnej Dziewiątej nagranej podczas jedynego koncertu, podczas którego Bernstein poprowadził Berliner Philharmoniker. Wszystko idzie dobrze – ostro i wyraziście, aż do Adagia, w którym następuje największa chyba wtopa w historii tej orkiestry (a przynajmniej największa nagrana wtopa): w ostatniej kulminacji z jakichś nieznanych powodów przestały grać wszystkie trzy puzony. A że robią tam robotę, prowadząc temat w basie, to taka nagła pustka w brzmieniu jest odczuwalna dla każdego, kto zna ten utwór. Nic dziwnego że Bernstein nie zgadzał się na wydanie tego nagrania. Decydenci z DG oczywiście je wydali, taktownie jednak poczekali, aż Maestro uda się na spotkanie z kompozytorem w niebie, aby osobiście wytłumaczyć się z tego epizodu.
Wyszedł mi całkiem długi wpis, ale jeśli mam być szczery – mam poczucie, że pisząc o relacji Bernsteina do dzieł Mahlera – dotknąłem tylko wierzchołka góry lodowej. W wolnym czasie (o który ostatnio trudno) powiercę głębiej.
Jeszcze nie tak dawno powiedziałbym, że do Mahlera nic nie nie przekona. A jednak dzięki Pana recenzjom… Może to zabrzmi nieco tandetnie, ale chyba dzięki Panu polubiłem Gustava i przekonałem się, że jego twórczość jest „niewiarygodnie piękna”. Dziękuję ☺
Cała przyjemność po mojej stronie 😉 I przy okazji mały spojler – już niedługo będzie nowa seria o jednej z symfonii Mahlera.