Leonard Slatkin jest dyrygentem dobrze znanym katowickiej publiczności. Artysta kojarzony jest także z nieszablonowym programowaniem – lubi bowiem wykonywać dzieła kompozytorów mniej popularnych. Nie inaczej było i tym razem.
Pierwszą część koncertu rozpoczęło wykonanie dwóch dzieł Henry’ego Purcella w aranżacjach XX-wiecznych. Była to czteroczęściowa Suita na smyczki, flety, rożek angielski i waltornie przygotowana przez angielskiego dyrygenta Johna Barbirolliego, drugim zaś Chaconne g-moll opracowana przez Benjamina Brittena. Wykonanie tych aranżacji było dość paradoksalną podróżą w przeszłość, bo tendencja jest taka, żeby powracać do źródeł i przynajmniej próbować odtwarzać brzmienie sprzed setek lat. A opracowania Barbirolliego i Brittena przybliżały nas do tego, jak w XX wieku przeinaczano te utwory, próbując je dostosować do współczesnych aparatów wykonawczych. Samo wykonanie było bardzo staranne, muzyki tej słucha się przyjemnie, ale trzeba pamiętać, że to jest jednak coś odległego o lata świetlne od oryginalnego Purcella. Mało trafione było zbyt szybkie tempo w czwartym ogniwie suity, będącym opracowaniem British Aisle z Króla Artura. Ot, urocza, pachnąca naftaliną ramotka, mająca taką samą wartość jak przeróbki dzieł Bacha, opracowane przez Stokowskiego. Miały one rację bytu kiedy nie było jeszcze nurtu wykonawstwa historycznego i nie było szansy usłyszenia tych utworów w innej formie.
III Koncert fortepianowy należy do ostatniego etapu twórczości Beli Bartóka, kiedy trafił do Ameryki i uprościł język muzyczny w poszukiwaniu nowych odbiorców. Partię solową wykonał w Katowicach Jean-Efflam Bavouzet. Grał lekko, dźwiękiem perlistym, z polotem i ogromnym wdziękiem, starannie frazując i a Slatkin partnerował z wyczuciem, nigdy nie zagłuszając solisty. Nie było to na pewno wykonanie radykalne czy ostre, ale miało to, co Francuzi nazywają elán – wigor, rozmach, żywiołowość. Pianistę przyjęto owacyjnie, a ten nie dał się długo prosić i wykonał dwa bisy. Jeaux d’eau Maurice’a Ravela wypadło znakomicie – było leciutkie, zwiewne i znakomicie oddawało to, co kompozytor zawarł w tytule. Drugim utworem na bis było Mouvement Pierre’a Sancana (nauczyciela Bavouzeta). Jest to utwór efekciarski, obliczony na zrobienie jak największego wrażenia pianistyczną ekwilibrystyką. Ale w ekwilibrystyce nie ma oczywiście niczego złego, zwłaszcza jeśli jest to ekwilibrystyka na tak wysokim poziomie, prezentowana z takim zawadiackim urokiem.
Drugą część koncertu rozpoczęła II Symfonia Mysterious Mountain Alana Hovhanessa, niezwykle płodnego amerykańskiego kompozytora, który pozostawił po sobie aż 67 symfonii (przebił tym samym nawet Havergala Briana, choć nie dogonił Leifa Segerstama). Ta trzyczęściowa, dość krótka, ale zwarta kompozycja prezentuje świetną wyobraźnię brzmieniową kompozytora. Rozbudowane partie solowe mają tutaj harfa i czelesta, a i trąbka też ma do dodania swoje trzy grosze. Orkiestra wypadła w tym dziele świetnie – barwnie, przejrzyście, umiejętnie kontrastując między sobą poszczególne odcinki tej arcyciekawej, nastrojowej kompozycji. Swoją drogą – kiedy doczekamy się boxu z nagraniem wszystkich symfonii Hovhanessa (recenzowałbym)? Na koniec zabrzmiał Amerykanin w Paryżu Georga Gershwina, a Slatkin poprowadził ten utwór fenomenalnie. Był tu luz, był dowcip, była lekkość i znakomite wyczucie stylu tej muzyki. Każde, najlżejsze nawet zawahanie tempa, dynamiki i nastroju, było oddane w tym wykonaniu wzorcowo. Orkiestra wypadła świetnie – grała z blaskiem i energią (kapitalne saksofony!).
Śmiało można powiedzieć, że koncert był udany pod każdym względem. Program był ułożony niebanalnie, dyrygent wiedział co robi, a orkiestra znakomicie reagowała na jego pomysły i dawała z siebie dokładnie tyle ile trzeba.
foto. Grzesiek Mart doc/NOSPR
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl