Leonard Slatkin należy obecnie do najpopularniejszych amerykańskich dyrygentów, nic więc dziwnego że jego koncert w Katowicach przyciągnął sporą publiczność. Przyczynił się do tego również atrakcyjny program, którego konkluzję stanowiła VI Symfonia Czajkowskiego.
Koncert rozpoczął się jednak od pierwszego wykonania w Polsce kompozycji samego Slatkina, dzieła z 2015 roku, zatytułowanego Kinah. Tytuł dzieła oznacza po hebrajsku elegię i odnosi się do rodziców kompozytora. Oboje byli muzykami – ojciec grał na skrzypcach, a matka na wiolonczeli. Ich marzeniem było wspólne wykonanie Koncertu podwójnego Brahmsa, do którego jednak nie doszło z powodu nagłej śmierci Felixa Slatkina. Kinah jest więc hołdem złożonym przez twórcę rodzicom. Do ich postaci odnoszą się wykonywane za sceną solówki skrzypiec i wiolonczeli. Usłyszymy tu także dobiegające zza sceny dźwięki skrzydłówki, co wydaje się nawiązywać do symfonii Gustava Mahlera. Miałem jednak wrażenie, że dzieło to było dla kompozytora trochę bardziej poligonem dla przetestowania różnych pomysłów instrumentacyjnych niż spójną, zamkniętą całością. Przeglądając kiedyś skompilowaną przez Romana Jasińskiego antologię przedwojennej krytyki muzycznej natknąłem się na niezbyt pochlebną recenzję pewnego nowego utworu. Autor, rozczarowany kompozycją, stwierdził, że było to „łażenie po instrumentach”. Słuchając tej kompozycji Slatkina miałem identyczne odczucia.
Solistą w rapsodii Schelomo Ernesta Blocha miał być Daniel Müller-Schott, jednakże zastąpiła go ostatecznie Tanja Tetzlaff. Sam utwór jest bardzo atrakcyjny – utrzymany w późnoromantycznej szacie brzmieniowej, wykorzystujący motywy tradycyjnej muzyki żydowskiej. O ile interpretacja Tetzlaff była zajmująca, zagrana mocnym, pewnym dźwiękiem, o tyle rozbudowany akompaniament orkiestry porywający nie był. Wszystko brzmiało przejrzyście, ale zdecydowanie brakowało mi dramatyzmu i pazura, zwłaszcza w kulminacjach.
Wrażenia te pogłębiły się jeszcze podczas słuchania niezbyt angażującego wykonania Szóstej Czajkowskiego. Brakowało w tej interpretacji napięcia i emocji niezbędnych w muzyce tego kompozytora. Całość wypadła emocjonalnie płasko. Przeszkadzało wygładzanie akcentów rytmicznych, brak zróżnicowania agogicznego, klarowności (odbijający się chociażby na przykrywaniu sekcji blechy przez smyczki) czy brak cieniowania dynamicznego. Wejścia waltorni w pierwszej części były zbyt głośne, a cała dynamika oscylowała w okolicach mezzoforte. Czy odpowiedzialnością za ten stan rzeczy obarczyć należy Slatkina? Nie sądzę. W środowisku tajemnicą poliszynela jest, że mieszkający na stałe w Monachium dyrektor artystyczny zespołu, Alexander Liebreich, nie pracuje stale z orkiestrą, będąc w Katowicach zaledwie gościem. Żaden więc gościnny dyrygent, choćby najwybitniejszy, nie jest w stanie przeskoczyć braku zgrania orkiestry, która nie pracuje systematycznie i która tego zgrania sobie nie wypracowała. Muzycy nie działają jak zgrana drużyna, a jak grupa zebranych ad hoc indywidualności. Czy sytuacja poprawi się, kiedy od sezonu 2019/2020 stery przejmie liczący sobie wtedy 78 lat i mieszkający w USA Lawrence Foster?… Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi.
Foto. Bartek Barczyk/NOSPR
Nareszcie ktoś, kto słucha muzyki „fachowym uchem”, napisał coś, co ja (amator) mówię już od jakiegoś czasu- z naszą orkiestra dzieje się coś niedobrego. Byłam na koncercie i też nie byłam zachwycona. Nie wypowiadam się w temacie części I (całkowita nowinka i niezbyt dobrze mi znany Bloch), ale część II, samograj VI Czajkowskiego, to już słyszałam brak płynności, tej specyficznej melodyki -powiem tak- za mało Czajkowskiego w Czajkowskim.