Z Maestrą Lidią Grychtołówną spotkałem się w jej warszawskim mieszkaniu 17 lipca, w przeddzień 96. urodzin artystki. Rozmawialiśmy o wielu kwestiach, zarówno tych bieżących, takich jak niedawny recital w Filharmonii Śląskiej, ale również o jej kontaktach z wybitnymi postaciami życia muzycznego, a także o planach na przyszłość. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Maestra nie zwalnia tempa i wciąż stawia przed sobą kolejne cele.
Pani czerwcowy recital pierwotnie miał odbyć się w lutym, ale na przeszkodzie stanęła kontuzja, i to poważna.
Tak, było to złamanie ręki. Ale u mnie wszystko goi się „jak na psie” i po sześciu tygodniach znowu grałam. Jestem twardą sztuką i nie poddaję się. Uruchamiam wszystkie swoje zasoby, bo czuję, że to ja muszę być zwyciężczynią, a nie problem, który stanął na mojej drodze. Niestety, często bywa tak, że duże trudności wynikają z drobnostek. Wystarczy potknięcie o dywan.
Pani chęć walki z przeciwnościami jest szalenie inspirująca.
To cecha, którą odziedziczyłam po mojej matce. Nie poddawała się. Żyła 93 lata. Ojciec, niestety, tylko 60. Zmarł na raka, a w tamtych czasach możliwości leczenia były mocno ograniczone. Odszedł 2 dni po moim ślubie z Januszem Ekiertem, moim drugim mężem, z którym przeżyłam 58 lat.
Zwróciłem uwagę na to, że katowicka publiczność przyjęła Panią bardzo ciepło.
Kiedyś grałam tam co roku, podobnie jak w Warszawie i wielu innych polskich miastach. W zasadzie zawsze byłam dobrze przyjmowana. Nie były to grzecznościowe oklaski na zasadzie „ktoś zagrał, to wypada klaskać”. Czułam, że brawa były spontaniczne, serdeczne, a ja zawsze miałam przygotowanych kilka bisów. Kocham grać, a pierwszy koncert dałam w wieku 4,5 roku w Białej Sali Hotelu Polskiego w Rybniku. Publiczność przybyła bardzo licznie, bo wszyscy byli ciekawi, jak gra takie małe dziecko. Przed koncertem najbardziej zdenerwowaną osobą z całej rodziny był mój tata.
A Pani?
Ja wtedy czułam się jak królowa! Rok później wystąpiłam w kinie Apollo w Rybniku. Zawsze cieszyła mnie myśl o występie, nigdy nie miałam też problemów pamięciowych. Może czasem denerwuję się przed wyjściem na estradę, ale kiedy tylko siadam przed instrumentem i widzę klawiaturę to od razu nabieram chęci do grania dla ludzi. Ale bywa też odwrotnie. Jeden z profesorów fortepianu opowiadał mi o swoim uczniu, który grał fenomenalnie, ale przestawał panować nad swoją grą kiedy słuchały go więcej niż dwie osoby.
Na myśl przyszedł mi Glenn Gould, który wycofał się z publicznych występów oraz Artur Rubinstein, który, tak jak Pani, uwielbiał grać dla publiczności.
Miałam bardzo miłe spotkanie z Rubinsteinem w Kopenhadze w lutym 1960 roku. Obchodzono wtedy 150. rocznicę urodzin Chopina, a polscy pianiści wykonywali jego muzykę w różnych europejskich stolicach. Mnie przypadły Helsinki, zaś Rubinstein wracał z recitalu w Sztokholmie. Tak się złożyło, że mieliśmy w Kopenhadze przesiadkę do samolotu lecącego do Warszawy. Miałam mniej więcej półtorej godziny do następnego lotu, więc spacerowałam po lotnisku i widziałam, że Rubinstein mi się przygląda. W samolocie zapytał, czy może usiąść obok mnie. Odpowiedziałam: „będę zaszczycona!”, a on wtedy odpowiedział: „chciałem podejść do pani na lotnisku, bo pomyślałem sobie: »ale ładna babka!«, ale jakoś zabrakło mi odwagi”. Bardzo miło mi się z nim wtedy rozmawiało, sporo się śmiałam, bo miał dowcipne uwagi dotyczące różnych kwestii, na przykład fryzury Haliny Czerny–Stefańskiej. Był bardzo spontaniczny i na luzie, tak też zresztą grał. Kilka dni później spotkaliśmy się ponownie na przyjęciu w Urzędzie Rady Ministrów po zakończonym Konkursie Chopinowskim. Zagadał do mnie i do męża, ale nie rozmawialiśmy zbyt długo, bo przerwała nam jego żona: „Artur! Chodź, ktoś chce z tobą porozmawiać!”. Spotkaliśmy się później jeszcze raz, także w Kopenhadze. Zaprosił mnie do siebie do hotelu, poprosił żebym coś dla niego zagrała. Bardzo mnie pochwalił, otrzymałam też wtedy od niego zdjęcie z dedykacją.
Studiowała Pani też u Artura Benedettiego Michelangelego.
Musiał mnie lubić, bo kilka razy brałam udział w jego kursach wakacyjnych. Wynajmował na tę okazję zamek w Arezzo. Obchodziłam tam też urodziny. Michelangeli zapytał mnie, czego sobie życzę. Poprosiłam go o to, aby zagrał mi dziesięć sonat Scarlattiego – zrobił to genialnie, ale wcześniej wyprosił wszystkich z sali, grał tylko dla mnie. Miał specyficzne zwyczaje – przychodził do kuchni i sprawdzał smak potraw, wydawał kucharkom dyspozycje jak mają one smakować. Pracowałam z nim nad Preludium, Chorałem i Fugą Césara Francka. Bardzo lubię ten utwór. Kiedy zagrałam go na ostatniej lekcji powiedział do mnie „Si!”. Nie miał żadnych uwag.
Z Filharmonią Śląską wiąże się wiele ważnych wydarzeń w Pani życiu. To tam grała Pani swój pierwszy koncert z orkiestrą.
Tak, to był mój koncert dyplomowy, który odbył się 1 czerwca 1951 roku. Ukończyłam wtedy studia w Katowicach u pani profesor Wandy Chmielowskiej. Swoje koncerty dyplomowe grały wtedy cztery osoby, ja na samym końcu. Wykonywałam Koncert b-moll Czajkowskiego. Mam na ten utwór za małą rękę, ale wszystko poszło dobrze. Niestety, po kadencji dyrygent pomylił się i zaczął taktować alla breve, dwa razy za szybko. Krzyknęłam więc: „cztery czwarte!”, on zwolnił, ja przyspieszyłam i w czwartym takcie się zeszliśmy. Ludzie w pierwszych rzędach oczywiście to usłyszeli i śmiali się do rozpuku. Za to profesor Chmielowska stwierdziła, że już za zachowanie przytomności umysłu należało mi się najwyższe odznaczenie, które zresztą otrzymałam. Moim pierwszym mężem był świetny skrzypek Paweł Święty, który był później wieloletnim koncertmistrzem Filharmonii Śląskiej. Wykonywał podczas tego samego koncertu Koncert A-dur Karłowicza. Podczas jego występu czekałam na swoją kolej w garderobie, kiedy przyszedł do mnie „miły” kolega i poinformował mnie, że mój narzeczony się pomylił, zatrzymał się i musiał zaczynać od nowa. Bardzo mnie zdenerwowała ta sytuacja i nie wiedziałam, czy sama dam radę zagrać. Mógł sobie to darować, a specjalnie chciał wytrącić mnie z równowagi.
Następny raz wystąpiła Pani z orkiestrą także w Filharmonii Śląskiej ze Stanisławem Skrowaczewskim. Czy pamięta Pani ten koncert?
Tak, wykonywałam wtedy Koncert D-dur Koronacyjny Mozarta. Grałam go później chyba jeszcze tylko jeden raz. Nie byłam zakochana w tym utworze, moim zdaniem to jeden ze słabszych koncertów Mozarta. Byłam już wtedy profesjonalną pianistką, ale pani Chmielowska namówiła mnie na to dzieło, a Skrowaczewski też koniecznie chciał mieć jakiś utwór tego kompozytora w programie.
Jak pracowało się Pani ze Skrowaczewskim?
Bardzo dobrze. Wiele lat później odwiedził mnie i mojego męża w tym mieszkaniu, utrzymywaliśmy prywatny kontakt przez wiele lat, kilkukrotnie wystąpiliśmy też razem. Był świetnym dyrygentem i sympatycznym człowiekiem. W zasadzie dogadywałam się dobrze ze wszystkimi dyrygentami, nie zdarzały mi się tarcia czy nieprzyjemne sytuacje. Szczególnie dobrze pracowało mi się z Kazimierzem Kordem. Pamiętam trasę koncertową z nim i z Orkiestrą Filharmonii Narodowej, w trakcie której występowaliśmy w Szwajcarii. Na tym samym festiwalu występowała też Martha Argerich. Zgadałam się z nią, opowiadała mi ze szczegółami o swoim życiu miłosnym. Rzecz w tym, że ściana nie sięgała sufitu, więc przebywający w sąsiednim pokoju hotelowym Kord usłyszał wszystko. Po koncercie z Wolfgangiem Sawallischem przyszedł do mnie z gratulacjami koncertmistrz i powiedział, że ja jako jedyna z nim wygrałam, bo do tej pory to zawsze on dyktował tempa i detale interpretacji, ale przede mną musiał skapitulować. Grałam wtedy Koncert a-moll Griega, piękny utwór.
Koncertowała Pani także z Constantinem Silvestrim, obecnie trochę zapomnianym rumuńskim dyrygentem, szefem Bournemouth Symphony Orchestra. Jak Pani wspomina tę współpracę?
Wystąpiłam z nim kilka razy w Bournemouth, wspominam te występy bardzo pozytywnie. Zawsze dostosowywał się do mnie w kwestiach tempa. Wykonaliśmy wspólnie Koncert f-moll Chopina, IV Koncert Prokofiewa i Koncert cis-moll Rimskiego-Korsakowa. Ale tego ostatniego utworu za bardzo nie pokochałam. Na jego wykonanie namówił mnie Silvestri, ale później już do niego nie wróciłam. Wydaje mi się nudnawy. A w wykonanie Czwartego Prokofiewa wrobił mnie mój mąż.
Jak do tego doszło?
Wyszukiwał mi różne ciekawe utwory, które miały potencjał przyciągnięcia publiczności, a przecież ten koncert jest nadal bardzo rzadko wykonywany. To strasznie trudny utwór! Dosłownie kilka sekund przed położeniem ręki na klawiaturze przypomniałam sobie, od którego b muszę zacząć. Gdybym zagrała ten dźwięk w wyższej oktawie to w czwartym takcie wszystko by się zawaliło. Trzeba by było przerwać i zacząć od nowa, a to zawsze jest bardzo mało eleganckie. Wypomniałam to mężowi, ale odpowiedział, że zdawał sobie sprawę, że jestem na estradzie tak przytomna, że na pewno sobie poradzę.
Jaka muzyka zajmuje Panią obecnie?
Wróciłam do IV Koncertu G-dur Beethovena. Jest dla mnie o tyle odpowiedni, że nie ma w nim oktaw, a ja mam małą rękę i nie mogę jej już aż tak rozciągnąć. Oczywiście gram też utwory dwóch moich ukochanych kompozytorów – Schuberta i Schumanna. Powtarzam sobie teraz Impromptu B-dur op. 142.
Czy lubi Pani wykonywać muzykę współczesną?
Nie za bardzo. Grywałam i nagrałam Koncert Stanisława Wisłockiego. Cenię muzykę współczesną, ale nie jestem jej fanką. Razem z mężem byłam bardzo zaprzyjaźniona z Witoldem Lutosławskim i z jego żoną. Zawsze był zadowolony ze sposobu w jaki wykonywałam jego muzykę. Pamiętam nasze spotkanie na dniach muzyki polskiej w Essen. Zbliżyliśmy się wtedy z nimi. Mieszkali w tym samym hotelu, więc spotykaliśmy się i prowadziliśmy długie rozmowy. Byli kochani.
Wielokrotnie brała Pani udział w pracach jury Konkursów Chopinowskich, po raz pierwszy w 1980 roku, kiedy do finału nie dostał się Ivo Pogorelić, a zwyciężył Đặng Thái Sơn. Czy pamięta Pani kontrowersje związane z tym konkursem?
Broniliśmy Pogorelicia we czwórkę – Kazimierz Kord, ja, Paul Badura–Skoda i Martha Argerich, która oznajmiła publicznie, że niedopuszczenie go do finału to nieporozumienie i opuściła jury. Dałam mu wtedy wysoką ocenę, walczyliśmy o to, aby przeszedł dalej, ale nam się nie udało. Moim zdaniem, była to paskudna decyzja. Trzeba pozwolić artyście wypowiadać się w jego własny sposób, a jego Chopin nie był przecież taki zły, jak mu zarzucano. Od razu było wiadomo, że to wyjątkowy talent. Pamiętam natomiast taką sytuację z koncertu laureatów. Đặng Thái Sơn już miał zacząć Koncert f-moll, Tadeusz Strugała podnosił batutę, gdy ludzie na sali zaczęli skandować: „Ivo! Ivo!”. Nawet nie chcę myśleć jak czuł się wtedy laureat, nie chciałabym być w jego skórze! Brałam udział w pracach jury sześć razy. Kiedy po trzecim konkursie podziękowałam Janowi Ekierowi za zaproszenie, odpowiedział mi, że robi to ze względu na moją uczciwość podczas oceniania. Bardzo mnie szanował.
Kiedy będzie Pani grała następny koncert?
W niedzielę 29 września w Żelazowej Woli, będzie to ostatni koncert z serii Niedzielnych Recitali Chopinowskich. O ile na estradzie zawsze czułam się jak ryba w wodzie, o tyle nagrywać w studiu nie lubię. Zawsze miałam wtedy poczucie, że wyjdzie z tego coś nudnego i tylko poprawnego. A skoro gra się tylko poprawnie, to czym się tu chwalić? Kto będzie chciał słuchać takiej gry i kupować takie płyty? Ale ludzie chwalą moje nagrania, więc może nie potrafię ocenić ich obiektywnie.
Dziękuję za rozmowę!
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl