Pierwszą część koncertu wypełniła muzyka rosyjska. Na pierwszy ogień poszedł nastrojowy wstęp do Chowańszczyzny Modesta Musorgskiego. Zabrzmiał bardzo dobrze – był barwny, pełen napięcia i dobrze zróżnicowany pod względem nastrojów. Canellakis dyrygowała szerokimi, ale jednocześnie precyzyjnymi ruchami.
Jako drugi zabrzmiał I Koncert skrzypcowy a-moll Dmitrija Szostakowicza, w którym partię solową wykonał Christian Tetzlaff. Powiedzieć że to trudny utwór to nic nie powiedzieć! Słyszałem go na żywo bodajże dwa razy – w Warszawie z Kremerem i Witem (ale to było dawno i nieprawda), a potem z Rachlinem i Szulcem we Wrocławiu. Trudno po kilku ładnych latach pamiętać detale, ale wrażenie za każdym razem było bardzo silne. Ale nawet mając to na względzie nie byłem przygotowany na to, co z tym utworem zrobi Tetzlaff. W częściach nieparzystych grał dźwiękiem ciepłym, ekspresyjnym, szeroką, śpiewną frazą, z dużą wibracją, z wielką sugestywnością emocjonalną. A części szybkie, a kadencja? Były fenomenalne, zagrane w piorunująco szybkim tempie, dźwiękiem momentami rozmyślnie brzydkim (zwłaszcza w upiornym Scherzo), zniewalająco sugestywnie oddając siłę emocji zaklętą w tej muzyce. W finale dziki pęd muzyki dosłownie zapierał dech w piersiach, a Tetzlaff grał z zapamiętaniem, którego na żywo nie słyszałem w tym utworze nigdy. Było to balansowanie na granicy możliwości, a jeśli nawet momentami skrzypek te możliwości przekraczał i zdarzało mu się drobne omsknięcie w intonacji, to nie osłabiało to ogólnego, bardzo silnego wrażenia. Także akompaniament London Philharmonic wypadł świetnie, uwagę zwracała zwłaszcza perkusja (świetne kotły na początku trzeciego ogniwa), jędrny, soczysty kwintet czy piękne, finezyjnie zrealizowane chorały drewna. Na bis Tetzlaff zagrał fragment Partity d-moll Bacha, a zrobił to „in memoriam Alexiei Navalny”.
Drugą część koncertu zajęła w całości Czwarta Brahmsa, utwór dający dobre wyobrażenie o kunszcie dyrygentki. Poprowadziła ona ten utwór w dość szybkich tempach, z dyscypliną, wyraziście i pewnie, bez zbędnych sentymentów. Części szybkie były pełne wigoru, wolna za to czarowała pięknym brzmieniem smyczków i blachy. Finał – świetnie poprowadzony, drapieżny, dynamiczny, pełen napięcia, rozwijający się organicznie aż do przejmującej kulminacji. Przyznam szczerze, że z początku myślałem że zaserwowanie przez Londyńczyków Brahmsa w Wiedniu nie będzie zbyt dobrym pomysłem (wszak Pappano i orkiestra z Rzymu niezbyt dobrze poradzili sobie z innymi wiedeńskimi kompozytorami – Schubertem i Brucknerem), ale Canellakis poprowadziła to dzieło tak sprawie i z charyzmą, że zdobyła serca publiczności. Bisów, o dziwo, nie przewidziano.
Foto. Julia Wesely
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl