Łukasz Borowicz przyzwyczaił już słuchaczy do tego, że programy jego koncertów są niebanalne i zawierają różnego rodzaju niespodzianki. Tak też było podczas sobotniego koncertu artysty z udziałem Orkiestry i Chóru Filharmonii Krakowskiej.
Na pierwszy ogień poszło Preludium i Śmierć miłosna Izoldy Richarda Wagnera. Borowicz poprowadził dwa skrajne ogniwa dramatu w wartkim tempie, umiejętnie podkreślając ich dramaturgię, w giętki i elastyczny sposób budując kulminacje. Było to satysfakcjonujące wykonanie, tym bardziej że orkiestra stanęła na wysokości zadania. Dzieło Wagnera, będące symboliczną zapowiedzią upadku tonalności w XX wieku, posłużyło za wstęp do dwóch niebanalnych kompozycji reprezentujących ubiegłe stulecie.
Psalm V na baryton, chór mieszany i orkiestrę do słów barokowego poety Wespazjana Kochowskiego był pracą dyplomową Romana Palestra w konserwatorium muzycznym w Warszawie. Podczas koncertu Borowicz prawykonał pierwszą wersję utworu, napisaną w latach 1930-1931. Niedługo przed śmiercią mający już znacznie większe doświadczenie praktyczne kompozytor przerobił ten utwór, a ta z kolei wersja zabrzmiała po raz pierwszy w październiku ubiegłego roku. Jest to muzyka zafascynowanego ówczesną awangardą, 24-letniego młodego wilka. Dużo tu ostrej, wyrazistej rytmiki, dużo perkusji (werbel, wielki bęben, kotły, talerze), dużo odcinków gęstych, utrzymanych w głośnej dynamice, dużo tu ciekawych pomysłów kolorystycznych i instrumentacyjnych. Chór traktowany bywa kolorystycznie, a w niektórych odcinkach śpiewa z zamkniętymi ustami. Obsada wzbogacona jest o brzmienie organów, fortepianu czy ksylofonu. Pobrzmiewają tu echa muzyki Strawinskiego, Szymanowskiego czy Prokofiewa. Słychać że nie zostały jeszcze w pełni przyswojone, że jest to Palester in statu nascendi, ale skłamałbym pisząc, że jest to utwór nieudany. Brzmi świeżo, interesująco, są tam też fragmenty nadzwyczaj ekscytujące, pełne wielkiego witalizmu i energii. Wykonanie pod batutą Borowicza było bardzo dobre, świetne wrażenie zrobiło też solo w wykonaniu Mariusza Godlewskiego. Jest to utwór, który zdecydowanie zasługuje na nagranie. Tak sobie myślę, że dobrze by było, gdyby na tej samej płycie znalazły się obie jego wersje.
Ostatnim dziełem w programie było Stabat Mater Francisa Poulenca. Francuski krytyk Claude Rostand opisał kiedyś tego twórcę jako „pół mnicha, pół łobuza”, jednak w tym swoim utworze jest zdecydowanie tym pierwszym. Stabat jest poważne, dostojne, ale owa dostojność nigdy nie zamienia się w ociężałość. To znaczy może się zmienić, jeśli wykonawcy będą chcieli tej powagi jeszcze do muzyki dołożyć, stosując powolne tempa. Borowicz uniknął tej pułapki – poprowadził utwór raczej szybko, nie rozpływał się w nastrojach, przez co nawet wolne części brzmiały konkretnie, miały wyraźny puls rytmiczny, co pomagało utrzymać napięcie i skutecznie przykuć uwagę słuchających. Doszukiwał się też w partii orkiestry ciekawych brzmień, które umiejętnie wydobywał, umieszczając w kontekście całości. A to tryl waltorni, a to glissando puzonu – niby nic, a jednak robiło robotę. Całość była bardzo dobrze rozplanowana pod względem dramaturgii, konkretna, ostra, ale jednocześnie lekka i płynna. Takie podejście dyrygenta znakomicie współgrało z charakterem muzyki. Chór budził mieszane uczucia. Kiedy śpiewał piano brzmiał ciepło i miękko, ale od forte w górę brzmienie stawało się nieprzyjemnie matowe. Solo sopranowe wykonywała słoweńska śpiewaczka Urška Arlič Gololičič, jednak o jej małym głosie niewiele mogę powiedzieć. Była bardzo słabo słyszalna, nawet w cichych fragmentach o przejrzystej fakturze.
Fot. Krzysztof Kalinowski Afera-Studio.pl / Filharmonia Krakowska