Mam wyjątkowy sentyment do Orchestre National de France. Kiedy wiele lat temu zaczynałem moją przygodę z muzyką określaną potocznie mianem klasycznej, to właśnie nagranie Symfonii fantastycznej Leonarda Bernsteina z tym właśnie zespołem było dla mnie prawdziwym objawieniem i pokazało jak bardzo różne interpretacje jednego dzieła mogą się od siebie różnić. Jednak aż do niedzieli 5 maja tego roku nie miałem okazji usłyszeć tego zespołu na żywo. Szczęśliwie orkiestra wystąpiła w Wiener Konzerthaus, a że program był ciekawy, a wykonawcy interesujący – nie pozostało nic innego jak wybrać się także i na to wydarzenie. Koncert poprowadził rumuński dyrygent Crisitian Măcelaru, szef artystyczny ONF, którego słyszałem już podczas Festiwalu Enescu w Bukareszcie (jest dyrektorem artystycznym imprezy), gdzie poprowadził radiówkę z Kolonii, a koncert ten pozostawił jak najlepsze wrażenia. Na marginesie dodam, że nakładem firmy Deutsche Grammophon ukazał się właśnie komplet trzech symfonii Georges’a Enescu, który Măcelaru zrealizował z Orchestre National de France. Trzeba będzie ich posłuchać i napisać co nieco. Wróćmy jednak do wiedeńskiego koncertu.
Pierwszym utworem w programie był D’un matin tu printemps autorstwa Lili Boulanger, kompozytorki zmarłej w bardzo młodym wieku (miała zaledwie 24 lata), siostry sławnej pedagożki Nadii. Utwór fascynujący, bardzo barwny, orkiestrowany pomysłowo (szeleszczące cichutkie col legno smyczków) i z wielkim wyczuciem, zmysłowy i doskonale oddający znaczenie i sens tytułu. Dyrygent poprowadził to dzieło plastycznie, umiejętnie wydobywając różne subtelne orkiestrowe efekty specjalne. Czuć, że to muzyka twórczyni francuskiej, ale brzmi jednak zupełnie inaczej niż to co pisali Debussy czy Ravel.
Partię solową w Koncercie f-moll Fryderyka Chopina wykonał Alexandre Kantorow, którego nie słyszałem nigdy wcześniej na żywo. Od naprawdę bardzo dawna nie słyszałem też tego utworu, co akurat mnie cieszy. Jest on bowiem zgrany niemiłosiernie, epatuje się nim polską publiczność przy każdej możliwej okazji, a już szczególnie podczas Konkursu Chopinowskiego czy festiwalu Chopina i jego Europy, na którym wykonuje się to dzieło w oryginale i we wszystkich możliwych i niemożliwych opracowaniach (nie było tam chyba jedynie opracowania na tubę i triangiel). Tym bardziej cieszę się, bo wykonania Kantorowa słuchałem dzięki temu na świeżo. Ktoś porównał tego pianistę do Liszta, co jest o tyle nietrafione, że węgierski wirtuoz nie utrwalił przecież swojej gry i w zasadzie możemy jedynie domyślać się jak brzmiała. Słuchając Kantorowa osobiście miałem skojarzenia z nagraniami Dinu Lipattiego. Odnalazłem tu taką samą wrażliwość, koronkowość, perlistość i czułość w kształtowaniu fraz. Kantorow potrafi rozśpiewać instrument w sposób absolutnie cudowny, wprowadza subtelne zawahania tempa, które jak ulał pasują do charakteru muzyki. Wszystko było tam w punkt. W pierwszym ogniwie były elementy buntu i dramatyzmu, wykonane szlachetnie i z wielką finezją. Ogniwo drugie – czysta poezja, delikatny śpiew zaprezentowany z wielką czułością, giętkością i barwnością. Także delikatnie rozkołysany finał wypadł zniewalający, zagrany był w zupełnej zgodności ze stylem muzyki Chopina. Na bis pianista wykonał opracowanie arii Mon cœur s’ouvre à ta voix z Samsona i Dalili Saint-Saënsa. Kantorow zaczarował nim publiczność, kiedy bowiem wybrzmiały ostatnie dźwięki na sali zapadła głucha cisza.
Druga część koncertu także rozpoczęła się od muzyki Lili Boulanger. Tym razem był to D’un soir triste. Dzieło to, pod impresjonistycznym tytułem kryje treści egzystencjalne, ewidentnie bowiem powstało w cieniu śmiertelnej choroby artystki. Jest bardzo poruszające, osobiste, a przy tym, co muszę podkreślić silnie jeszcze raz, brzmi niezwykle indywidualnie. Dopiero przecież krystalizująca się osobowość Boulanger jest w nim wyraźnie odczuwalna. Wykonanie było znakomite, ze świetnie podkreśloną kolorystyką i plastycznie zbudowaną kulminacją.
Na zakończenie Măcelaru poprowadził La mer Claude’a Debussy’ego. Było to Morze ciepłe, ale jednocześnie zachwycająco przejrzyste. Dyrygent wydobył z tej partytury mnóstwo detali, co nie jest wcale takie łatwe ani oczywiste, często bowiem dzieło to zamieni się raczej w bagienko. Brzmienie było giętkie i subtelne, świetnie brzmiał zwłaszcza kwintet i drzewo, ze szczególnym uwzględnieniem delikatnie rozwibrowanego różka angielskiego. Zachwycała też płynność prowadzenia narracji, sugestywność w budowaniu i rozładowywaniu napięcia. Tempa były raczej szybkie, ale świetnie zróżnicowane. Gdzie miało być wolniej – to było, ale z uwzględnieniem potrzeb muzyki i z wyczuciem proporcji. Blacha była ciepła i subtelna, ale w kulminacjach mogłaby być odrobinę głośniejsza. Măcelaru znakomicie wydobył też z brzmienia tam-tam, który słychać było nawet wtedy, kiedy perkusista grał na nim piano. Jest to trudna, ale przecież możliwa do opanowania sztuka ustawienia właściwych proporcji, którą rumuński dyrygent i jego orkiestra opanowali. Było to bardzo satysfakcjonujące wykonanie, a wykonawcy odwdzięczyli się za rzęsiste oklaski brawurowo zgraną Farandolą z Arlezjanki Bizeta.
Podsumowując – Orchestre National de France to bardzo dobry zespół ze świetnym kwintetem i drzewem, potrafiący grać finezyjnie i lekko, wyjątkowo dobrze wykonujący ojczystą muzykę. Z przyjemnością wybiorę się jeszcze kiedyś na ich koncert i do tego samego Was zachęcam.
foto. Sasha Gusov
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl