Krakowski koncert Jerzego Maksymiuka miał dość eklektyczny program. W pierwszej części klasyka klasyki, czyli koncert Beethovena, następnie krótki utwór dyrygenta, a na zakończenie symfonia Jeana Sibeliusa, kompozytora u nas niestety granego dość rzadko, ale szczególnie przez dyrygenta cenionego.
Partię solową w Koncercie D-dur wykonywała Karolina Nowotczyńska, dyrektorka Elbląskiej Orkiestry Kameralnej. Nie słyszałem wcześniej jej gry na żywo. Trudno byłoby mi zganić za coś jej wykonanie tego utworu. Miała czystą intonację, dokładnie frazowała, choć nie miała zbyt silnego czy ciepłego tonu. Z drugiej strony jednak – tak samo trudno byłoby mi wskazać jakieś elementy wyróżniające jej interpretację. Interpretację? Było to odegranie. Staranne bo staranne, ale też jednocześnie mało emocjonujące, raczej szkolne i bezpieczne w każdym aspekcie – czy to temp czy dynamiki. Maksymiuk akompaniował czytelnie i z wyczuciem, a orkiestra stała na wysokości zadania (zwłaszcza obie grupy dętych), ale jednak ciężar prowadzenia narracji spoczywa tu na soliście i jeśli ten nie ma nic do powiedzenia to całość staje się drętwa i nudna.
Drugą część koncertu rozpoczęło wykonanie Vers per archi autorstwa samego Maksymiuka. Pisałem już o wykonaniu tego krótkiego dzieła pod jego batutą z okazji czerwcowego koncertu w NFM (link TUTAJ). Ta interpretacja była lepsza od tej wrocławskiej, uwagę zwracało tu przede wszystkim staranne cieniowanie dynamiki i plastyczne budowanie kulminacji. Ale jeśli chodzi o samo dzieło – to zdania o nim nie zmieniłem.
Na koniec – VII Symfonia C-dur Sibeliusa, utwór bardzo niebezpieczny i szalenie specyficzny. Dlaczego? Bo jeśli dyrygent zdecyduje się pójść w kierunku podkreślania głębi czy doszukiwania się w tej muzyce wielkich pokładów melancholii – to całość może stać się monotonna. Często się to zresztą dzieje, a niezbyt udanych nagrań tego dzieła jest całkiem sporo. Nie znaczy to oczywiście że głębi i melancholii tam nie ma, ale też zbytnie podkreślanie tego aspektu jest, cytując Szekspira (Życie i śmierć króla Jana), złoceniem złota, co wywołuje skutek całkowicie odwrotny od zamierzonego. Całe szczęście Maksymiuk Sibeliusa wyjątkowo dobrze rozumie i głęboko czuje, nic więc dziwnego że jego interpretacja VII Symfonii miała w sobie to co znakomite wykonanie dzieła tego kompozytora mieć powinno. Dyrygent prowadził Siódmą w szybkich tempach, potoczyście, podkreślając ostrość i dramatyzm tej muzyki. Słuchało się tej interpretacji z zajęciem i wielką przyjemnością, tym większą że i orkiestra grała wyśmienicie (pomijając może kilka drobnych nierówności w kwintecie). Gdybym miał szukać jakichś analogii do nagrań, to wskazałbym na interpretacje Beechama czy Mrawińskiego. Dyrygent świetnie panował też nad formą tego utworu, umiejętnie kontrastował ze sobą poszczególne sekcje, co sprawiało że był w tym wykonaniu element zaskoczenia, była też wielka energia, którą wielu słuchaczy kojarzy z tym artystą. Maksymiuk nadal ma to „coś”, nadal jest w stanie elektryzować orkiestrę i publiczność. Czy była w tym głębia emocjonalna? Była, i to jeszcze jaka! Czy była tam melancholia? Była, w świetnie dobranych proporcjach.
Na bis zabrzmiał fragment Valse triste Sibeliusa. Dlaczego tylko fragment? Otóż Maksymiuk zdecydował o wykonaniu tego dzieła na bis w czwartek wieczorem. Było już za późno na sprowadzenie nut, dlatego artysta wypisał fragment… z pamięci, w noc przed koncertem. Chyba wszyscy inni dyrygenci daliby sobie w takiej sytuacji spokój. Słusznie Marriner nazwał go kiedyś „Mad Maxem”.
Po koncercie odbyło się też spotkanie z dyrygentem i jego żoną, które mogłoby mieć tytuł „Maksymiuk z Maksymiukiem o Maksymiuku” (kto zna styl wypowiedzi artysty – tego to nie zdziwi i nie oburzy). Osób chętnych do wzięcia udziału w tym wydarzeniu było sporo, co wcale nie dziwi – wszak Maksymiuk to legenda, nestor polskiej dyrygentury. Fakt, że w tym wieku ma tyle energii i charyzmy jest szalenie inspirujący.
Fot. Krzysztof Kalinowski | Afera-Studio.pl
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
Panie Oskarze, wygląda na to, że mamy podobne spostrzeżenia 🙂 Mimo, że siedziałem najbliżej solistki i mogłem jej grę bardzo wyraźnie usłyszeć, to też uważam że zabrakło tego nieuchwytnego elementu, który porwałby i wzruszył słuchacza. Ładnie zagrane i tyle. Pamiętam koncert, na którym Inmo Yang grał Sibeliusa. Wtedy sam nie mogłem opanować emocji i wrażeń jakie wywołała we mnie jego gra. Jeżeli chodzi o utwór Maksymiuka, to jest on całkiem przystępny. W porównaniu z III Symfonią Philipa Glassa to kompozycja Maksymiuka jest arcyciekawa 😉 Symfonię Glassa słyszałem na żywo w wykonaniu Sinfonietty Cracovia. Dyrygent bawił się przednio, ja się utworem wynudziłem. Nieustępliwe do bólu repetycje i minimalizm. Za to Maksymiuk przedstawił nam napięcia i rozprzężenia 🙂 Zgadzam się, że symfonia Sibeliusa wypadła na koncercie najlepiej. Dramatyzmu było nadto, aż partytura odleciała z pulpitu 😀
Wcale się nie dziwię, że odleciała 😉 Dziękuję za komentarz i pozdrawiam serdecznie!