W przypadku niektórych artystów oczekiwania publiczności wydają się tak wyśrubowane, że nie uchodzi im najmniejsze nawet potknięcie. Ani Marthy Argerich ani Daniela Barenboima przedstawiać nie trzeba. Seria podwójnych recitali jakie dają tej wiosny cieszy się ogromnym zainteresowaniem publiczności. Program występów koncentruje się na muzyce obchodzącego w tym roku setną rocznicę urodzin Claude’a Debussy’ego. Postanowiłem wybrać się do Wiednia i przekonać się na własne uszy jak się sprawy mają. Podczas koncertu w wiedeńskim Musikverein artyści wykonali dzieła na dwa fortepiany lub na cztery ręce.
Koncert rozpoczęło wykonanie zbioru Etuden in kanonischer Form für Orgel oder Pedalklavier Roberta Schumanna w opracowaniu Debussy’ego, które było tyleż trafne, co poetyckie. Artyści zagrali sześć krótkich, lirycznych utworów spokojnie, miękkim i delikatnym dźwiękiem, eksponując śpiewne linie melodyczne.
Równie poetycko artyści zaprezentowali Six épigraphes antiques, późną suitę Debussy’ego, ukończoną przez niego w 1914 roku. Była zagrana dźwiękiem przymglonym i obyła się bez eksponowania większych kontrastów. Miałem wrażenie, że utwór ten, razem z etiudami Schumanna tworzył wstęp, który potraktowany został przez wykonawców bez większego zaangażowania.
Dopiero w innym późnym dziele francuskiego kompozytora, En blanc et noir, artyści wydawali się dobrze rozegrani i grali z większym entuzjazmem, co przełożyło się też na pełniejszy i mocniejszy dźwięk. Zarówno energiczny walc, jak melancholijna część druga i ożywione Scherzando robiły jak najlepsze wrażenie.
Druga część koncertu niosła ze sobą mieszane odczucia. Rozpoczęło ją Preludium do Popołudnia fauna. Z jednej strony słuchało się w tej aranżacji ciekawie, ponieważ wyszła na wierzch arcyciekawa harmonia utworu, w wersji orkiestrowej brzmiąca bardziej subtelnie. Z drugiej strony jest to dzieło pomyślane w tak orkiestrowy sposób, tak zespolone z barwami poszczególnych instrumentów, że trudno odbierać wersję na cztery ręce inaczej niż jako dość ograniczoną. Wykonanie było plastyczne, zagrane w szybkim tempie i perlistym dźwiękiem, ale nawet obecność takich czarodziejów nie zdołała przekonać mnie do aranżowania arcydzieła Debussy’ego na fortepian.
Jako przerywnik artyści zagrali Lindaraję na dwa fortepiany, mniej znany utwór z 1901 roku. Żywy i rytmiczny, pełen tak charakterystycznego dla tego kompozytora specyficznego nastroju, został przez duet Argerich & Barenboim wykonany w sposób co prawda kompetentny, ale niezbyt porywający.
W finale koncertu artyści wykonali Morze w wersji na cztery ręce. Wystąpił tu problem podobny co w przypadku Preludium, o którym pisałem już z okazji przeglądu nagrań Morza. Jest to utwór pomyślany w sposób absolutnie orkiestrowy, niepoddający się redukcjom do innego składu. Brak tu tej oszałamiającej barwności, która tak fascynuje w wersji orkiestrowej. Kiedy słuchałem wykonania Argerich i Barenboima, miałem wrażenie, że również oni dobrze zdają sobie z tego sprawę i dlatego podeszli do dzieła bez szczególnego przekonania. W kluczowych miejscach pewne elementy faktury były mało czytelne, a co gorsza – kulminacje wydawały się niedograne, brzmiały słabo i anemicznie. W zasadzie najlepszym miejscem w całym wykonaniu był fragment trzeciej części, w której w oryginale wchodzi temat grany przez flet na tle flażoletów smyczków. Zabrzmiał tutaj delikatnie, lirycznie, niezwykle płynnie i efemerycznie. Niestety, również finałowa kulminacja była niedograna i jakaś taka nijaka.
Argerich wydawała się w tym duecie czynnikiem dynamizującym, miała w sobie więcej drapieżnego temperamentu z którego jest tak znana. Gra Barenboima był elementem stabilizującym cały układ. Mnie osobiście o wiele bardziej interesowało to co robi Argentynka. Wnosiła do tego duetu o wiele więcej ognia, charyzmy i pasji.
foto. Guido Alder/DG