Stało się! Martha Argerich zjawiła się nareszcie we Wrocławiu i wystąpiła po raz pierwszy w Narodowym Forum Muzyki razem z Theodosią Nkotou i NFM Filharmonią Wrocławską. Za batutę chwycił z tej okazji Patrick Fournillier, gdyż kwietniowy termin okazał się niedogodny dla Jacka Kaspszyka, który miał pierwotnie poprowadzić dwukrotnie przekładany koncert. Program uległ zresztą pewnym modyfikacjom. Z programu wypadły aż trzy utwory: Adagio Barbera i Preludium do „Popołudnia fauna” Debussy’ego oraz Koncert na dwa fortepiany Poulenca, ale zamiana okazała się korzystna. Była bowiem okazja posłuchać obu artystek solo, a także w duecie. Ale od początku.
Jako pierwsza zabrzmiała Pawana dla zmarłej infantki Maurice’a Ravela. Nie była to interpretacja zbyt ciekawa. Fournillier poprowadził ją raczej powoli, ciężko i bez polotu. Waltornia na początku miała problem z intonacją. Ravel ostrzegał wykonawców, że utwór ten ma być grany względnie szybko i lekko, aby był tym czym jest zgodnie z tytułem – „pawaną dla zmarłej infantki, a nie zmarłą pawaną dla infantki”. Fournillier kompozytora nie posłuchał…
Argerich po raz pierwszy usłyszała grę Nkotou w 2009 roku i podobno tak ją ona urzekła, że postanowiła zostać mentorką Greczynki. Występują więc razem, a dwa lata temu ukazał się ich album poświęcony utworom Beethovena (nie znam, nie słyszałem, nie wypowiem się). Prawdę mówiąc nie wiem co kieruje Argerich i chyba nie chcę wiedzieć. Greczynka zaprezentowała II Koncert g-moll Camille’a Saint-Saënsa – dzieło błyskotliwe, nie nazbyt trudne, nie nazbyt emocjonalne, stylistycznie trochę pstrokate. Już ciężki, forsowny, masywny i toporny wstęp nie zapowiadał niczego dobrego, ale to co działo się później było po prostu dramatycznie złe. Kiksów było tam tyle ile ziaren piasku na pustyni. W drugiej części, zaraz na początku, Nkotou pogubiła się zupełnie i zapomniała tekstu, co skończyło się niezdarną improwizacją, podobne rzeczy działy się zresztą też w finale, w którym mogłaby równie dobrze grać pięściami. Takiego grania nie sposób traktować poważnie. Słuchało się go z zażenowaniem i dyskomfortem. Było to najgorsze wykonanie koncertu na fortepian i orkiestrę jakie słyszałem na żywo w całym moim życiu. Fournillier dostosował się do gry Greczynki i postanowił ją chyba zagłuszyć, co mu nie wyszło, ale podkreśliło za to brak synchronizacji pomiędzy orkiestrą a solistką, która nie zwracała żadnej uwagi na to co robili inni muzycy. Nie wiem czy zdawała sobie sprawę z tego jak gra. Po koncercie wydawała się bardzo zadowolona z siebie.
I Koncert C-dur Ludwiga van Beethovena to dla Argerich utwór o wyjątkowym znaczeniu. To od jego wykonania rozpoczęła się w zasadzie jej kariera, bo to właśnie on znalazł się w programie pierwszego występu 8-letniej pianistki w 1949 roku (!!!). Pewnie zna ten utwór tak dobrze, że byłaby w stanie zagrać go obudzona w środku nocy. Nagrała go co najmniej cztery razy (z Sinopolim, Ozawą, Brüggenem i Blomstedtem). Cóż można powiedzieć o obecnej grze Argerich? Czy przychodząc na jej występ przychodzi się jedynie na nazwisko? W żadnym wypadku! Ona jest po prostu fenomenalna, a w sposobie jej gry, w wyczuciu, w subtelnym cieniowaniu dynamicznym, w temperamencie i w tak charakterystycznej dla niej drapieżności nie ma żadnych ubytków. Jej interpretacji słuchało się z zapartym tchem i z wielką przyjemnością. To była i nadal jest wielka pianistka o ogromnej klasie. Oczywiście jest to też osoba kapryśna i pewnie trudna we współpracy. Występ zaczął się zresztą od zwyczajowego, długiego kręcenia się na taborecie i rzucania dookoła niezadowolonych spojrzeń. Do ostatniej chwili nie wiadomo co się wydarzy. Może wstanie i wyjdzie? Może to nie jest dobra pogoda na granie Beethovena? A może jednak zagra? Ufff, zaczyna grać. A kiedy bierze się do roboty – wszystko inne natychmiast traci na znaczeniu. Argerich jest u siebie. Orkiestra tym razem stanęła na wysokości zadania, co jest zadziwiające, biorąc pod uwagę, że odbyła się tylko jedna próba, a Argerich przyleciała do Wrocławia dopiero dzień przed koncertem. Argentyka zawsze była nieprzewidywalna – to też się nie zmieniło.
Koncert zwieńczyło wykonanie Karnawału zwierząt Saint-Saënsa, a wykonanie to obnażyło w sposób aż nazbyt jaskrawy rozdźwięk pomiędzy poziomem obu artystek. Były one w zasadzie swoimi lustrzanymi odbiciami. Gra Argerich była pełna blasku, subtelności i precyzji, Greczynka grała topornie, niechlujnie, bijąc sąsiadów z takim zapamiętaniem że chciało się dzwonić na policję, żeby zgłosić przemoc estradową (może to dobrze ze w Sali głównej NFMu nie ma zasięgu?…). W Pianistach mieliśmy więc z jednej strony parodię złej gry na fortepianie, a z drugiej strony – grę naprawdę złą. W Skamieniałościach Greczynka szarpała się z kartkami, starając się nie pogubić. Lekko pogubiony był za to perkusista, który minimalnie się spóźniał. Gwoli ścisłości – zaczął dobrze, ale Argerich tak podkręciła tempo, że wytrąciło go to z rytmu. O pozostałych ogniwach niewiele dobrego można powiedzieć, bo pod względem gry orkiestry wypadły dość blado. Tyczy się to zwłaszcza Słonia i Łabędzia, w których solówki smyczków były rozczarowująco nieśmiałe. Znakomicie zabrzmiał za to flet solo w Ptaszarni. Gwiazdą tego utworu była bezdyskusyjnie Argerich. To ona zresztą trzymała orkiestrę w ryzach, a kiedy zaczynał robić się bałagan wskazywała takt ręką, albo ostentacyjnie klepała się ręką w kolano. Nie było to w żadnym razie dyskretne, ale na pewno skuteczne!
Wielkiej Marcie mówię więc always, a Fournillierowi i Nkotou mogę rzec tylko i wyłącznie to, co powtarzał kruk w wierszu Poego – nevermore!
foto. Karol Sokołowski/NFM
Panie Oskarze , bardzo dziękuję . Byłem na koncercie i podpisuje się pod wszystkim co Pan napisał . Pozdrawiam i czekam na kolejne komentarze . Tomasz