Martha Argerich i Zubin Mehta, dwie legendarne postacie międzynarodowej sceny muzycznej, regularnie występują razem. Ostatni raz pojawili się w Wiedniu rok temu, wykonując wspólnie z Wiener Philharmoniker Koncert a-moll Roberta Schumanna, a w drugiej części koncertu dyrygent poprowadził Czwartą Brucknera. Niestety nie byłem na tych koncertach (choć nagrania radiowego wysłuchałem), ale los był dla mnie łaskawy i pozwolił mi w tym roku nadrobić zaległości.
Teraz w pierwszej części koncertu znalazł się Koncert G-dur Maurice’a Ravela, kolejny z numerów popisowych argentyńskiej pianistki, która po raz pierwszy nagrała go w 1967 roku (a więc 57 lat temu!!!) z Berlińczykami i nieżyjącym już od dekady Claudiem Abbadem. Od tego czasu wracała do tego dzieła wielokrotnie, a w sklepach i na YouTube można znaleźć wiele jej interpretacji, zarejestrowanych z różnymi orkiestrami i pod batutą rozmaitych kapelmistrzów (m.in. Charlesem Dutoitem, Lahavem Shanim, Jurijem Temirkanowem czy Jackiem Kaspszykiem). Zna ten utwór tak dobrze, że pewnie mogłaby go zagrać obudzona w środku nocy.
Spróbuję jednak być advocatus diaboli: czy warto bowiem zawracać sobie głowę grą liczącej już 83 lata artystki?
Owszem, bo choć pisałem to już kilkukrotnie, to chcę, aby także tym razem kwestia ta wybrzmiała – czas zdaje się Argerich nie imać. To nie jest tak, że idzie się na jej koncert tylko po to żeby „spotkać legendę” i potem stwierdzić „słyszałem Argerich, ale na to jak grała spuśćmy zasłonę milczenia”. Nic z tych rzeczy! Jeśli już jesteśmy przy wykonaniach Koncertu G-dur to ostatni raz słyszałem go w Pradze, w suchej i nieco oschłej interpretacji Aimarda, która była kompletnie nie w moim guście. Wykonanie Argerich było natomiast skrajnie odmienne i dokładnie takie, jakiego można się było po niej spodziewać – drapieżne, dynamiczne, ewokujące jakiś pierwotnie bezpośredni, żywy stosunek do muzyki. Drugą część artystka cieniowała subtelnie, z wielkim wyczuciem i finezją, ogniwa skrajne były zaś lekkie, dowcipne, pełne życia, blasku i niewymuszonej wirtuozerii. Wielkie wrażenie robiła także barwna gra orkiestry, ze świetnie zaznaczonymi akcentami rytmicznymi, zwłaszcza w kwintecie. Znakomite było długie solo różka angielskiego w drugim ogniwie, zresztą co tu dużo mówić – drewno spisało się na medal. Świetnie wypadła także subtelnie cieniująca swoje partie perkusja. Chyba pierwszy raz słyszałem tak wyraźnie tam-tam, subtelnie podkreślający nastrój w pierwszym ogniwie. Niby to drobiazg, a jak dużą różnicę robił! Może jedynie blacha mogła być bardziej wydobyta z tła w trzeciej części, ale to detal, który nie wpływa na ocenę całości. Frenetyczna owacja sprawiła, że wykonawcy zagrali najpierw po raz wtóry finał dzieła Ravela, a kiedy tego było mało Argerich zasiadła do fortepianu i wykonała solo Gawoty z III Suity angielskiej Bacha.
W drugiej części koncertu zabrzmiała VII Symfonia E-dur Antona Brucknera, którą słyszałem nie tak dawno w wykonaniu Herberta Blomstedta i Gewandhausorchester oraz Christopha Eschenbacha i berlińskiej Konzerthausorchester. Obie te interpretacje były znakomite, a dzieło to ma też wyjątkowe szczęście do dobrych nagrań, których jest cała masa. Biorąc to wszystko pod uwagę stwierdzam, że interpretacja Mehty była ujmująco naturalna, płynna, prowadzona w dobrze dobranych tempach, bez żadnych idiosynkrazji czy retorycznych zabiegów w stylu Eschenbacha. Moje wrażenia były bardzo podobne do tych towarzyszących słuchaniu Mehty w II Symfonii Mahlera w Bukareszcie – było to wykonanie, w którym dyrygent ogarniał całość formy niejako „z lotu ptaka”, całościowo, myśląc formą. Była to wielka zaleta tego wykonania, ale nie sposób oczywiście mówić o tego typu interpretacji bez wspomnienia o grze orkiestry. A ta była zaiste zjawiskowa – przepiękna, gęsta i nasycona kantylena wiolonczel na początku, tak samo gęsta i homogenicznie brzmiąca blacha – elementy te składały się na wykonanie w zupełności zgodne z duchem muzyki Brucknera. Mam też wrażenie że liryczność tej muzyki wyjątkowo dobrze pasowała do osobowości Mehty, który nie jest przecież zbyt temperamentnym dyrygentem. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Pomimo tego, że nie było w tym wykonaniu Siódmej żadnego aspektu, który można by skrytykować, to jednak wykonanie to nie pozostawiło wrażeń tak głębokich i silnych jak wykonanie przez Argerich dzieła Ravela. Trudno jest konkurować z taką gwiazdą, nawet Mehcie! Choć trzeba przyznać, że dyrygent ten cieszy się wyjątkowymi względami wiedeńskiej publiczności, która na koniec koncertu urządziła mu owację na stojąco. Nie zdarza się to tu zbyt często!
foto. Opera di Firenze / Alberto Conti
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl