Męczeństwo św. Sebastiana Debussy’ego w Filharmonii Narodowej

Pięcioaktowe misterium sceniczne Męczeństwo świętego Sebastiana na głos recytujący, głosy solowe, chór i orkiestrę Claude’a Debussy’ego z 1911 roku należy do najrzadziej wykonywanych dzieł kompozytora. Program koncertu w Filharmonii Narodowej zawierał jeszcze pierwotnie Tragedię Salome Florenta Schmitta, która ostatecznie niestety i stety jednocześnie wypadła z programu. Niestety, bo jest utworem ciekawym i z pewnością wartym wysłuchania oraz lepszego poznania. Stety, gdyż nawet bez tego dzieła program koncertu był treściwy i dostarczył wrażeń… wszelakich.

Nie obyło się bez zmiany w obsadzie. Z powodu choroby w Warszawie nie wystąpiła (przynajmniej w sobotę, nie wiem jak było w piątek) sopranistka Karen Vourc’h, którą zastąpiła litewska artystka Lauryna Bendžiūnaitė. Miała jasny i delikatny głos, dobrze pasujący do estetyki dzieła Debussy’ego. Dwie mezzosopranistki – Sophie Marilley i Agata Schmidt, dysponowały mocniejszymi i ciemniejszymi w barwie głosami. Partię recytującą wykonała Barbara Wysocka.

Dzieło francuskiego kompozytora, jak się rzekło, podzielone zostało na pięć aktów, podział ten jednak nie był pomysłem jego, a dramatopisarza i poety Gabriele d’Annuzio, który napisał też libretto. Literat zainteresował pomysłem misterium tancerkę Idę Rubinstein (tę samą, dla której Ravel napisze później Bolero), a Debussy dołączył do całego projektu dużo później, a w zasadzie w ostatniej chwili. Okazało się bowiem, że kompozytor, którego d’Annuzio pierwotnie sobie upatrzył, Jean Roger-Ducasse, nie jest zainteresowany napisaniem muzyki. Był listopad 1910 roku, a nienaruszalny termin premiery zapowiedziany był na drugą połowę maja roku następnego, autor Morza nie miał więc wcale dużo czasu na napisanie muzyki. Jeszcze ciekawiej zrobiło się, kiedy o przygotowaniach do widowiska dowiedział się arcybiskup Paryża. Niezbyt spodobał mu się pomysł, aby rolę świętego tańczyła półnaga kobieta, a na domiar złego Żydówka. Zagroził więc, że każdy widz misterium zostanie ekskomunikowany. Pomimo tak fenomenalnego wsparcia reklamowego ze strony kościoła przedsięwzięcie zakończyło się klęską. Wersja zaprezentowana pod batutą Jacka Kaspszyka zawierała „tylko” fragmenty misterium z oprawą muzyczną Debussy’ego. Koncert trwał półtorej godziny, całość misterium zaś rozwałkowana była podobno na dobre pięć godzin. Dodajmy do tego statyczną akcję naszpikowaną symbolami, cukierkowe, kiczowate i egzaltowane libretto, a obraz klęski gotowy.

Jak jednak zaprezentowały się fragmenty z muzyką Debussy’ego? Części było pięć: Dziedziniec lilii, Magiczna komnata, Narada fałszywych bogów, Poraniony wawrzynRaj. Były tu ogniwa przeznaczone wyłącznie na orkiestrę (wstępy do każdej części), duety, odcinki z udziałem recytatorki, arie solowe, pieśni chóru z orkiestrą, a nawet, w ostatniej części, fragmenty na chór a cappella. Część pierwsza była dość statyczna, mroczna w kolorycie i monotonna. Zdecydowanie najciekawiej Debussy opracował Magiczną komnatę, część pod względem muzycznym najbardziej barwną i najbardziej wyszukaną. Ciekawe miejsca znalazły się także w Naradzie fałszywych bogów. Chociaż w każdej nucie czuć było, że dzieło napisał Debussy, to temat nie porwał kompozytora i nie zainspirował go do stworzenia pamiętnego dzieła.

Pod względem wykonawczym wykonanie stało na bardzo wysokim poziomie. Kaspszyk bardzo sprawnie poprowadził utwór, a brzmienie orkiestry było jednocześnie nasycone i selektywne, co dobrze pasowało do ciemnego kolorytu samej muzyki. Przepięknie śpiewał przygotowany przez Bartosza Michałowskiego chór. Śpiewał barwnie i precyzyjnie, utwierdzając słuchających w przekonaniu, że zespół jest w szczytowej formie. Całość była więc przygotowana nad wyraz starannie i z dużym wyczuciem, ale misterium samo w sobie nie było na tyle interesujące, aby utrzymać napięcie słuchających. Nużyły zwłaszcza fragmenty recytowane, których treść była momentami tak rozmyta znaczeniowo i tak patetyczna, że ocierała się o niezamierzony przecież komizm. Zabawny był zwłaszcza odcinek, w którym mowa o tym, aby naszpikować biednego świętego strzałami tak bardzo, żeby wyglądał jak dziki jeż. Męczył się więc, zgodnie z tytułem, upodobniany do jeża święty, męczył się nad muzyką Debussy, a i męczyła się też pewnie część publiczności, próżno próbując dojść, o co tu w ogóle chodzi. Jeśli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do tego, jakim utworem jest Męczeństwo św. Sebastiana, to wykonanie pod batutą Kaspszyka musiało je rozwiać.

foto. DG Art Fotografia/Filharmonia Narodowa

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.