Żyjący w latach 1893-1952 duński kompozytor Rued Langgaard był do niedawna postacią prawie zupełnie zapomnianą, pozostającą całkowicie w cieniu swego rodaka, Carla Nielsena. Antagonizm pomiędzy tymi kompozytorami można porównać np. do konfliktu, jaki w latach 30. rozgorzał w Polsce pomiędzy Eugeniuszem Morawskim i Karolem Szymanowskim. O ile jednak Morawski miał swoich popleczników i zwolenników, o tyle postępowanie Langgaarda po śmierci Nielsena było spektakularnym wizerunkowym samobójstwem. Kompozytor stwierdził na łamach prasy, że jedyną rzeczą, której dokonał jego starszy kolega było… zniszczenie dorobku Nielsa Gadego. Gade z kolei był twórcą działającym w okresie romantyzmu, postacią znaną i szanowaną. Gdyby spróbować przenieść stwierdzenie Langgaarda na warunki polskie, trzeba by powiedzieć, że jedynym osiągnięciem Szymanowskiego było zniszczenie dorobku Stanisława Moniuszki. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak bardzo stwierdzenie to jest absurdalne. Nie jest też więc niczym dziwnym, że od tego momentu (był rok 1931) Langgaard stał się w duńskim życiu muzycznym osobą, którą ostentacyjnie spychano na margines, uważając go (po części zresztą słusznie) za osobnika nie do końca zrównoważonego. Żyjący ze spadku po bogatych rodzicach artysta mógł sobie na to z jednej strony pozwolić. Łaknął jednak uznania i brak wykonań kolejnych kompozycji wpływał postępujące zdziwaczenie niezaradnego, ekscentrycznego i nie do końca stabilnego emocjonalnie mężczyzny.
W polskiej literaturze muzykologicznej i w publicystyce twórczość Langgaarda w zasadzie nie funkcjonuje. Przyjęło się dzielić jego twórczość na trzy okresy, dość zresztą paradoksalne. W pierwszym, do roku 1916, dominuje naiwny optymizm i romantyczna stylistyka. Etap drugi, lata 1916-1925, przynoszą najciekawsze, najodważniejsze i najbardziej modernistyczne kompozycje Langgaarda. Po 1925 roku kompozytor wycofał się całkowicie na pozycje romantyka, pisał utwory wtórne, niekiedy rozmyślenie banalne, takie, w których odzywają się silne echa dzieł Schumanna czy Mendelssohna, a odróżnia je niekiedy tyko instrumentacja, pojawiają się tu bowiem tuby lub tam-tamy, których próżno szukać w dziełach wspomnianych romantyków.
Twórczość Langgaarda poznałem już dość dawno temu, pisałem nawet o nagraniu kompletu jego symfonii dla „Presto” ładnych parę lat temu. Od dłuższego czasu fascynował mnie jednak inny jego utwór: Sfærernes Musik, czyli Muzyka sfer, kompozycja napisana w latach 1916-1918 i opublikowana w roku 1919, przeznaczony na orkiestrę, chór mieszany, sopran solo, organy i drugi zespół, grający za sceną. Prawykonanie miało miejsce w Karlsruhe w 1921 roku, a już rok później z powodzeniem wykonano to dzieło w Berlinie. Po tym drugim wykonaniu wypadło ono z obiegu i następnym razem zabrzmiało dopiero w 1968 roku, kiedy wykonano je w ramach Dni Muzyki Nordyckiej. Historia wykonania Muzyki sfer na tym festiwalu była dość egzotyczna. Zasiadający w radzie programowej duński kompozytor Per Nørgård przemycił partyturę Langgaarda na posiedzenie i umieścił ją w stosie partytur, który uczestnicy mieli do przejrzenia. Rezultaty były dość zaskakujące, bowiem zasiadający wówczas w radzie węgierski kompozytor György Ligeti stwierdził po przejrzeniu partytury Muzyki sfer, że jest… „epigonem Langgaarda”! Nørgård ciekawie podsumował swoje doświadczenia w dostępnym poniżej filmiku:
Jakim utworem jest Muzyka sfer? Po wysłuchaniu tej kompozycji nie bardzo wiadomo co powiedzieć. Był to eksperyment, który pod względem stopnia radykalizmu wyprzedzał swoją epokę o dobrych kilkadziesiąt lat. Ten utwór jest kosmiczny, nie tylko pod względem podjętej tematyki, ale też pod względem użytych przez kompozytora środków. Dzieło otwiera długo trzymany, stojący i dysonujący klaster smyczków, przywodzący na myśl Atmosphères Ligetiego. Później jest jeszcze ciekawiej: kompozytor w ciekawy sposób eksponuje grający za estradą zespół (czyżby jakiś odległy wpływ Mahlera?), za sceną pojawia się też solistka, śpiewając wiersz autorstwa Idy Lock, poetki-amatorki, która uczyła się muzyki u ojca Langgaarda. W orkiestrze kompozytor użył preparowanego fortepianu, na którym gra się bezpośrednio na strunach (kompozytor nazwał go glissando-piano). Pod koniec utworu pojawia się zaś potężna kulminacja, a pod fermatą widnieje adnotacja, że owo oparte na kwartach współbrzmienie kotłów i smyczków trzeba trzymać równo minutę. Największą zaletą i wyróżnikiem tej kompozycji jest to, że Muzyka sfer Rueda Langgaarda brzmi… tylko i wyłącznie jak Muzyka sfer Rueda Langgaarda. Katastroficzny nastrój tego dzieła, klimat przesilenia i totalnej katastrofy wpisuje się zresztą w atmosferę tych czasów. Pamiętajmy, że dogasające po I wojnie światowej zgliszcza były dla ówczesnego społeczeństwa szokiem i nie bez kozery nazywano ten konflikt Wielką Wojną. Muzyka sfer jest odbiciem tych czasów, tak samo jak są nimi inne katastroficzne w wymowie dzieła: Planety Gustava Holsta, Walc Maurice’a Ravela czy poemat taneczny Miłość Eugeniusza Morawskiego. Langgaard poprzedził swój utwór wstępem po angielsku, niemiecku i francusku, który przytaczam poniżej w drugim z tych języków:
The celestial and earthly chaotic music from red glowing strings with which life plays with claws of beast of prey—with a rainbow crown round its marble-face with the stereotypic, yet living, demoniac and lily-like smile.
Twórca podzielił się na 15 odcinków, dość egzotycznie zatytułowanych. Oto i one:
I. Like sunbeams on a coffin decorated with sweet-smelling flowers
II. Like the twinkling of stars in the blue sky at sunset
III. Like light and the depths
IV. Like the refraction of sunbeams in the waves
V. Like the twinkling of a pearl of dew in the sun on a beautiful summer’s morning
VI. Longing – Despair – Ecstasy
VII. Soul of the world – Abyss – All soul’s day
VIII. I wish …!
IX. Chaos – Run – Far and near
X. Flower wither
XI. Glimpse of the sun through tears
XII. Bells pealing: Look! He comes
XIII. The gospel of flowers – From the far distance
XIV. The new day
XV. The end: Antichrist – Christ
Ten niezwykły utwór doczekał się tylko trzech kompletnych rejestracji, a co ciekawe wszystkie z nich to nagrania koncertowe. Co prawda w 1968 zarejestrowano fragment pod batutą Sergiu Comissiony i wydano go na LP, ale z tego co się orientuję to nagrania tego nie wydano na CD i nie jest obecnie dostępne. Pierwszego ogólnodostępnego nagrania tego utworu dokonał dopiero w 1980 roku John Frandsen, dyrygent mało znany, o którego dokonaniach trudno powiedzieć coś konkretnego i który jest postacią mało rozpoznawalną. Nagranie wydała duńska firma Danacord i trzeba się trochę nagimnastykować, aby je znaleźć w wersji CD. W zestawie mamy także cztery spośród szesnastu symfonii Langgaarda (nr 4, 6, 10 i 14), jednak główną atrakcję zdecydowanie stanowi Muzyka sfer. To dobre nagranie, wierne literze partytury. Wszelkie wskazówki kompozytora dotyczące dynamiki i artykulacji realizowane są pieczołowicie, aczkolwiek bez szczególnego przejęcia. Dźwięk jest dobry – przestrzenny, aczkolwiek trochę chłodny i blady, a rejestr basowy nie jest zbyt dobrze słyszalny. Ten mankament dobrze obrazuje pierwsze wejście waltorni w niskim rejestrze:
Rozczarowuje kompletnie niesłyszalne glissando-piano i finałowa kulminacja, która zamiast minuty trwa… zaledwie 10 sekund. To stanowczo za mało, aby wywrzeć na słuchającym oszałamiające i przytłaczające wrażenie, jakiego życzył sobie w tym miejscu kompozytor. Fragment ten prezentuje się następująco:
Także chór jest przyzwoity, podobnie jak solistka, która jednak nie jest zbyt dobrze słyszalna.
John Frandsen, Edith Guillaume, Danish National Radio Symphony Orchestra and Choir, 1980, 34:32, Danacord
Za drugą rejestrację tego dzieła odpowiada rosyjski dyrygent Giennadij Rożdiestwienski, który w 1996 roku poprowadził dokładnie te same zespoły w nagraniu utworu duńskiego kompozytora. Pierwsza różnica, która rzucić się musi jeszcze przed odtworzeniem płyty, to czas trwania, aż o 5 minut krótszy niż w przypadku rejestracji Frandsena. Muzyka sfer jest utworem statycznym, tego rodzaju przyspieszenie nie jest więc bardzo odczuwalne w poszczególnych momentach, jednakże w ogólnym rozrachunku daje różnicę in plus. Rosyjski Maestro nie tyle prowadzi utwór Langgaarda pilnując wszystkich detali i drobiazgów zawartych w partyturze, ale także panuje nad formą dzieła, która jest tu bardziej zwarta i wyraźniej zaznaczona. Drugą różnicą jest dużo bardziej wyrazista i żywa kolorystyka instrumentalna. Znacznie lepszy jest także dźwięk: pełen głębi, z dobrze wyszczególnionymi partiami instrumentarium perkusyjnego, dzwonami, tam-tamem czy talerzami. Dużo lepiej spisuje się też chór, a także solistka, którą słychać tu dużo wyraźniej. Także kulminacja pod koniec zwala z nóg, tak jak powinna. Posłuchajcie dla porównania pierwszego wejścia waltorni, które jest tu wyraziste i od razu wprowadza element grozy. Także przenikliwe flażolety smyczków są dużo lepiej słyszalne:
Przejmująco wypada pierwsze wejście organów, zwróćcie też uwagę na uderzenie tam-tamu. To są właśnie detale, których brakowało mi w nagraniu Frandsena:
Posłuchajcie także dyskretnego, ale słyszalnego dźwięku glissando-piano w zakończeniu:
Giennadij Rożdiestwienski, Gitta-Maria Sjöberg, Danish National Radio Symphony Orchestra and Choir, 1996, 35:29, Chandos
Duński dyrygent Thomas Dausgaard jest obecnie chyba najbardziej znanym interpretatorem dzieł Langgaarda. Oprócz niniejszego nagrania ma na swoim koncie także rejestrację kompletu symfonii tego kompozytora, wydaną kilka lat temu przez firmę Da Capo. Jego interpretacja Muzyki sfer opiera się na silnych kontrastach. Całkowity czas trwania dzieła jest u niego taki sam jak u Frandsena, ale poszczególne odcinki są od siebie dużo bardziej zróżnicowane pod względem temp. Duże kontrasty dynamiczne są kolejną cechą tej interpretacji. Intrygująco przedstawia się początek, bardzo powolny, wyłaniający się z kompletnej ciszy i prędko się w niej na powrót rozpływający. Dausgaard wyraźnie odgranicza od siebie pauzami poszczególne epizody, ale nie jestem przekonany, czy to dobry pomysł: utwór traci przez to impet i zaczyna sprawiać wrażenie ciągu niepowiązanych ze sobą epizodów. Oprócz tempa nagrania Frandsena i Dausgaarda łączy także podobna niechęć do eksponowania kolorystyki, skutkiem czego dźwięk w obu interpretacjach jest podobnie blady i mało soczysty. Świetny jest za to chór, a także solistka, umieszczona w przyzwoitej odległości i dobrze słyszalna, czego niestety nie można powiedzieć o zespole umieszczonym za sceną.
Thomas Dausgaard, Inger Dam Jensen, Danish National Symphony Orchestra, Danish National Choir, Danish National Vocal Ensemble, 2009, 40:06, Da Capo
Jeśli miałbym sporządzić subiektywny ranking moich wykonań tego utworu, to na pierwszym miejscu na podium ustawiłbym nagranie Rożdiestwienskiego, na drugim Dausgaarda, a na trzecim Frandsena. Nie można także pominąć innych utworów zamieszczonych na niniejszych płytach. Jak wspomniałem, album Frandsena zawiera także pochodzące z tych samych lat co Muzyka sfer symfonie 4 i 6, a także dwa późniejsze dzieła: 10 i 14 Symfonię. Album Dausgaarda zawiera dwa przepiękne, apokaliptyczne utwory wokalno-instrumentalne: Endens Tid (Czas końca) i Fra Dybet (Z otchłani), ostatni ukończony utwór kompozytora. Na płycie Rożdiestwienskiego znajdziemy zaś już mniej zajmujący cykl czterech pieśni na sopran i orkiestrę, zatytułowany Tonebilleder.
Jeśli zaś chodzi o samą Muzykę sfer – to lektura absolutnie obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych historią muzyki w XX wieku. To że nazwisko kompozytora jest nie tak rozpoznawalne niczego tu nie zmienia. To majstersztyk, utwór, który trzeba znać.
Jak dobrze, że jest takie miejsce w internecie jak Twój blog! Jesteś na Instagramie?
Pozdrawiam serdecznie.
Hej, dzięki za miłe słowa 😉 Nie prowadzę instagrama, jakoś nie czuję tego medium… 😉
Dzięki za bardzo kompetentne informacje. Idę dziś na koncert do Filharmonii Narodowej, będzie grany ten utwór.
To chyba będzie polska premiera. Życzę miłego odbioru! 😉