Piątkowy koncert Estonian National Symphony Orchestra (Eesti Riiklik Sümfooniaorkester, w skrócie ERSO) odbył się w tallińskiej Estonia kontserdisaal pod batutą Neeme Järviego. Nie muszę chyba czytelnikom tego artysty przedstawiać, bo kiedy tylko mogę to polecam jego nagrania i piszę o jego koncertach. Te nie są już zbyt częste, a z tego co się orientuję to sędziwy artysta (w czerwcu skończy 87 lat) rzadko (o ile w ogóle) występuje poza Estonią. Jego związki z ERSO sięgają 1956 roku, kiedy poprowadził zespół po raz pierwszy. W 1960 roku został jego dyrygentem-rezydentem, w latach 1963-1979 i 2010-2020 pełnił funkcję głównego dyrygenta, a od 2017 roku jest dyrektorem honorowym orkiestry.
Jeśli chodzi o program koncertu, to można powiedzieć że był to „typowy Järvi” – głównym punktem programu był bowiem utwór mało znany. Pierwsza była Carla Marii von Webera Uwertura i Marsz z muzyki scenicznej do sztuki Turandot Schillera (opartej na wątkach z Gozziego). Co ciekawe – główny temat, autentyczną chińską melodię, twórca zaczerpnął z wydanego w latach 60 XVIII wieku Dictionaire de musique Jeana-Jacquesa Rousseau. Te dwa krótkie utwory zostały przez Järviego poprowadzone z energią i entuzjazmem, w znakomicie dobranych, szybkich tempach. Słychać jednak było, że orkiestra potrzebuje jeszcze czasu na rozegranie się i jeśli nie wszystko wypadło idealnie w kwestii intonacji czy precyzji, to składam to na karb braku rozgrzewki. Bezpośrednio (dyrygent słusznie poprowadził to dzieło attacca) po utworze Webera zabrzmiało chyba najbardziej znane dzieło inspirowane jego kompozycjami, czyli Metamorfozy symfoniczne na tematy z Carla Marii von Webera autorstwa Paula Hindemitha z 1943 roku. Niemiecki kompozytor wykorzystał tu (w drugim ogniwie) zarówno temat z Turandot, jak i (w trzech pozostałych ogniwach) melodie z duetów fortepianowych, które grywał dla rozrywki z żoną. Także w tym przypadku było to wykonanie w stylu, do którego przyzwyczaiły mnie nagrania Järviego. Było w tej interpretacji wiele dynamizmu, była bezpośredniość w przekazywaniu emocji, była wielka sugestywność, a także humor. Byłem nieco zaskoczony dość wolnym tempem pierwszego ogniwa, ale dyrygent dał orkiestrze mnóstwo czasu na odpowiednie zaokrąglenie fraz i trafne rozłożenie dobitnych akcentów rytmicznych, co świetnie pasowało do charakteru muzyki. A później było już tylko lepiej – w Scherzo zachwycało cieniowanie dynamiki, zwłaszcza w perkusji, a także w blasze oraz subtelne rubata, jakie wprowadzał do muzyki dyrygent. Część trzecia płynęła wartko i śpiewnie, a finałowy Marsz był poprowadzony z brawurą i wielką energią. Co ciekawe – Järvi nie potrzebuje wykonywać szerokich gestów, aby uzyskać te wszystkie efekty. Jego ruchy są oszczędne, ale jednocześnie sugestywne, znakomicie pokazują muzykom, jaki efekt należy uzyskać w danym momencie. Co tu dużo mówić – obserwowało się tu mistrza przy pracy.
W drugiej części koncertu znalazła się II Symfonia e-moll Wilhelma Furtwänglera, ukończona w 1946 roku. Twórcę tego dzieła pamięta się (i słusznie!) przede wszystkim jako znakomitego dyrygenta. Ta jego kompozycja nie doczekała się zbyt wielu nagrań. Zarejestrował ją sam kompozytor, a później także Eugene Jochum i Daniel Barenboim. Co można powiedzieć o Drugiej Furtwänglera? Pobrzmiewają tu echa twórczości Brucknera, jest to też kompozycja bardzo rozbudowana – trwa ok. 80 minut. Jednak dzieło Furtwänglera nie posiada wyraźnej fizjonomii, angażującej słuchającego treści czy odpowiednio dobranych kontrastów. Jest rozwlekła i dość monotonna tak pod względem kolorytu instrumentacyjnego jak i dramaturgii. Dzieło to może służyć za wzorowy przykład Kapellmeistermusik – poprawnej, ale pozbawionej natchnienia muzyki napisanej przez dyrygenta w czasie wolnym od obowiązków zawodowych. Chociaż więc moja opinia o Symfonii Furtwänglera jest krytyczna, to muszę przyznać że wykonanie tego dzieła pod batutą Järviego było wspaniałe. Dyrygent zrobił co w jego mocy, aby wydobyć zalety tej kompozycji. Poprowadził ją sprężyście, dramatycznie, wyraziście i sugestywnie budując kulminacje, zwłaszcza tę w ostatnim ogniwie, z potężnym uderzeniem tam-tamu. Tempa były dobrze dobrane – przede wszystkim nie były za wolne, dzięki czemu narracja płynęła wartko. Orkiestra grała dla Järviego znakomicie – słychać było, że dają z siebie wszystko. Ktoś może zapytać – po co wykonywać i nagrywać tego typu dzieła, ewidentnie nie będące arcydziełami? Otóż po to, że tworzą one w historii muzyki kontekst dla dzieł naprawdę wielkich, wzbogacają naszą wiedzę o tym jak wyglądał całokształt tejże historii. A mało jest obecnie dyrygentów, którzy tak bardzo poświęcili się promowaniu dzieł zapomnianych kompozytorów co Järvi. Bardzo cenię go za schodzenie z utartych ścieżek.
Na wzmiankę zasługuje też atmosfera panująca na całym koncercie. Neeme Jarvi przyjmowany jest w Estonii tak jak przyjmowany był u nas Stanisław Skrowaczewski lub Jerzy Semkow. Jego koncerty to wyjątkowe wydarzenia. Słychać i widać, że publiczność kocha go i szanuje, a on odwdzięcza się jej muzykowaniem na najwyższym poziomie. Ujmujące było zwłaszcza to, że po zakończonym koncercie (a zakończyło go powtórzenie Uwertury do Turandot, zagranej znacznie lepiej niż na początku koncertu) Maestro żartobliwie przykładał rękę do ucha, sugerując publiczności że oklaski dla orkiestry są za ciche.
foto. Kiur Kaasik / ERSO
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
One thought on “Neeme Järvi & Estonian National Symphony Orchestra grają Webera, Hindemitha i Furtwänglera”