Nastrój letniego festiwalu urządzanego przez rodzinę Järvich w Pärnu ma w sobie coś magicznego. Postanowiłem więc po raz kolejny odwiedzić Estonię i wysłuchać koncertu inauguracyjnego, który ponownie prowadził nestor rodu, Neeme Järvi. Bardzo go cenię i lubię, czemu wiele razy dawałem już wyraz. Tym razem Maestro poprowadził zespół młodzieżowy – Järvi Academy Youth Symphony Orchestra, w skład którego weszli młodzi muzycy uczestniczący w kursach prowadzonych przez Neeme, Paavo i Kristjana Järvich. Byli wśród nich także Polacy (słyszałem rozmowy kilku z nich w przerwie koncertu). Była to zatem kolejna, po zespołach Mutiego, Zandera i Barenboima, orkiestra młodzieżowa, której miałem okazję wysłuchać. Pisałem już również kilkukrotnie o estymie, jaką darzy Järviego estońska publiczność. Nie inaczej było tym razem – dyrygent już na wstępie został powitany owacją na stojąco.
Program pierwszej części koncertu był ciekawie pomyślany, Järvi poprowadził bowiem dwie należące do kanonu symfonie – Pierwszą Beethovena i Niedokończoną Schuberta. Dwa utwory może nieodległe od siebie chronologicznie (powstały w 1800 i 1822 roku), ale bardzo odmienne pod względem nastroju i wyrazu. Järvi i jego orkiestra świetnie tę odmienność zaakcentowali. Beethoven był drapieżny i dynamiczny, prowadzony z pazurem, ale jednocześnie pełen wdzięku i lekkości. Interpretacja była naturalna i pełna polotu, a orkiestra spisała się dobrze nie licząc kilku spektakularnych kiksów w dętych i być może trochę za mało zróżnicowanej dynamiki. Schubert był o tyle zaskakujący, że pierwszą część Niedokończonej dyrygent poprowadził bardzo szybko, podkreślając niepokój i dramatyzm zawarte w tej muzyce. Drugie ogniwo było już o wiele bardziej konwencjonalne pod względem temp, plynęło lekko, wdzięcznie i nastrojowo. Na bis zabrzmiało poprowadzone potoczyście Adagio „Albinoniego” (utwór tak naprawdę napisał w XX wieku badacz włoskiego twórcy Remo Giazotto w oparciu o linię basu z nieznanej nam sonaty Albinoniego) w wersji na smyczki i organy. Skąd bis po części pierwszej? Otóż żegnaliśmy się ze smyczkami, które na estradę już nie powróciły.
Repertuarowe zaskoczenie przyszło w drugiej części koncertu, którą wypełnił w całości Koncert wiolonczelowy Friedricha Guldy. Solowemu instrumentowi towarzyszy zespół dęty, perkusja, kontrabas i gitara. Powiem tak – nie znam wielu koncertów wiolonczelowych napisanych przez pianistów, nie znam też wielu utworów tak odjechanych jak dzieło Guldy. Stylistycznie jest to kompletny misz masz, w którym twórca co kilka taktów puszcza do odbiorcy oko, jest tam z jednej strony klasycyzm, z drugiej jazz i rock, a nawet marsz wzięty żywcem z jakiejś amerykańskiej parady. Partię solową wykonał w tym dziele nieznany mi do tej pory estoński wiolonczelista Indrek Leivategija (rocznik 1986), związany zawodowo m.in. z Estonian National Symphony Orchestra, Bamberger Symphoniker, Gewandhausorchester czy Symphonieorchester des Bayerischen Rundfunks. Wzmacnianie brzmienia wiolonczeli (nawet udane) to nie moja bajka. W moim odczuciu zaburzyło to odbiór gry solisty i z tego powodu nie mogę o niej powiedzieć zbyt dużo. Barwa była dobra, intonacja na samym początku trochę chwiejna, ale potem było już w punkt. Generalnie było to świetne muzykowanie – pełne humoru i radości. Widać że wszyscy zaangażowani mieli z tego mnóstwo frajdy. Na bis artyści wykonali finałowy Marsz i liryczną Idyllę. Nie był to więc wieczór śmiertelnie poważny, wykonawczo nie było może idealnie, ale wydaje mi się że program został dobrany znakomicie, biorąc pod uwagę okoliczności. Był to repertuar w sam raz na letni, pogodny wieczór.
Foto. Taavi Kull
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl