O Morzu – część czwarta

 

41FY2V345SL

 

 

Vladimir Ashkenazy zaproponował bardzo ciekawe podejście do partytury francuskiego kompozytora. Jego Morze jest zaskakująco słowiańskie – brzmienie amerykańskiego zespołu jest ciepłe i pełne, a nacisk położono na sekcję smyczków, co odbywa się kosztem detali w sekcji drewna i blachy. Jednak takie podejście stanowi miłą niespodziankę – kto raz usłyszy wejście wiolonczel w pierwszej części, temu na długo pozostaną one w pamięci. Posłuchajcie:

 

Interpretacja Ashkenazego jest pełna życia, energii i entuzjazmu. W części drugiej wykonawcy z wydobywaniem wydobywają z zespołu brzmienie perkusji, co w tak barwnym utworze jest ważne:

 

Trzecia część jest idealnie burzliwa, a sekcja blachy, do tej pory pozostająca nieco w tle, odzywa się teraz z pełną mocą:

 

Vladimir Ashkenazy, Cleveland Orchestra, 1987, 23:30, Decca

 

 

Bardzo odmiennie podszedł do szkiców Debussy’ego Bernard Haitink. Choć przestrzenna akustyka amsterdamskiej sali Concertgebouw prezentuje się imponująco, koncepcja dyrygenta zawodzi. Haitink prezentuje Morze w sposób wyciszony i przytłumiony, nieśmiały i liryczny. Niestety, gubienie detali i zlewanie się dźwięku w zbitą masę nie pomaga. Tempa są umiarkowane, ale z powodu gęstego dźwięku wydają się wolne i ospałe. Wykonanie holenderskiego dyrygenta, rozmyte i subtelne, jest bliskie temu, co potocznie rozmieć można jako „impresjonizm”, ale wydaje się dalekie od intencji kompozytora. Purystom nie spodoba się też pomysł zastąpienia trąbek przez waltornie w trzeciej części:

 

Zresztą – w niektórych nagraniach te trąbki są, w niektórych nie, co zależy od wydania partytury, z którego korzystali wykonawcy. W rękopisie Debussy’ego (strona 28) można je odnaleźć, ale w późniejszych edycjach kompozytor zdecydował się je usunąć. I tak u Stokowskiego trąbki są:

 

Ale u Martinona już nie:

 

Wracając zaś do sedna sprawy – nagrania Haitinka nie polecam. Dla chętnych – do posłuchania poniżej.

Bernard Haitink, Royal Concertgebouw Orchestra, 1969, 23:12, Phillips

 

 

 

 

 

Nagrania Fritza Reinera z czasów jego szefowania Chicago Symphony Orchestra słusznie przeszły już do klasyki fonografii, także ze względu na znakomitą jak na owe czasy jakość dźwięku. Taki orkiestrowy fajerwerk jak Morze budzi więc w jego wykonaniu zrozumiałe zainteresowanie. Pierwsza część rozpoczyna się bardzo powoli, Reiner z pietyzmem buduje nastrój. Jednak przejście do szybszej w założeniu sekcji jest statyczne. Wszystko jest bardzo przejrzyste, słychać tu mnóstwo detali, ale to jednak brzmi to morze zaskakująco… sucho. Niektórymi odcinkami Reiner dyryguje z entuzjazmem i przejęciem księgowego wpisującego do tabelki kolejne cyfry:

Zaskakująco dobra i ognista jest kulminacja tego ogniwa:

Część druga jest prowadzona w żywszym tempie niż pierwsza, ale tutaj też brakuje rozmachu i energii. Precyzja i obsesyjne pilnowanie najmniejszych detali to zdecydowanie za mało aby dotrzeć do sedna tej muzyki. Podobnie przejrzysta jest ostatnia część, w której wszakże także brakuje adrenaliny i napięcia.
Pomimo tego że nagranie to cieszy się opinią legendarnego, to brak emocji jest w nim bardzo rozczarowujący.

Fritz Reiner, Chicago Symphony Orchestra, 1960, 25:00, RCA Victor

Rosyjski dyrygent Valery Gergiev uważany jest przez niektórych krytyków za najbardziej przereklamowanego dyrygenta naszych czasów. Czy słusznie? Początek Morza jest udany – powolny, bardzo skupiony, kierowany z namaszczeniem. Kulminacja świetna, a z brzmienia orkiestry wyłaniają się efektowne dźwięki harf, wydobytych na pierwszy plan. Puls przyspiesza, a muzyka kierowana jest z werwą i wyczuciem barwy, choć brzmienie jest dość masywne, słowiańskie (jak u Ashkenazy’ego!). Gergiev ma ucho do detali, a świetnie brzmią zwłaszcza ciche uderzenia talerzy. Całość prowadzona jest niespiesznie, leniwie i zmysłowo. Przed kulminacją dyrygent jeszcze zwalnia, a muzyka prawie nieruchomieje. Sam punkt kulminacyjny także jest dość powolny, brakowało mi w nim też bardziej zdecydowanego podkreślenia brzmienia tam-tamów. Gra fal jest bardzo satysfakcjonująca – lekka, zwiewna i barwna. Także tu dużo zmian agogicznych, zwolnień i przyspieszeń, ale wszystkie one jakoś pasują do charakteru muzyki:

Rozpoczęcie trzeciej części jest powolne, mroczne, z długo wybrzmiewającymi uderzeniami talerzy. To Debussy może trochę ciężki, może trochę romantyczny, ale za to grany z pełnym przekonaniem. Ostatnia kulminacja robi dużo wrażenie impetem i energią:

Bardzo udana interpretacja, choć nieco specyficzna.

Valery Gergiev, London Symphony Orchestra, 2009, 25:30, LSO Live

Sir Simon Rattle nagrał Morze w czasie swoich rządów w Berlinie. Angielski dyrygent trzyma tu wolne tempa, a brzmienie jego zespołu jest dość miękkie, ciepłe, a też zróżnicowane pod względem kolorystyki. Jednak dramatyzmu za wiele tu nie uświadczymy, a chociaż barwność trzeba zaliczyć na plus, to jednak przydałoby się tu więcej ostrości. Za dużo tu zaś rozpływania się w nastrojach. Tak samo jest w Grze fal, która co prawda jest barwna, ale przy tym ze względu na powolne tempo zupełnie się Rattle’owi rozłazi, jak nie do końca wyrobione ciasto. Ciekawe rzeczy zaczynają się dziać w ostatniej części, w której dyrygent wydobywa mnóstwo ciekawych detali, zwłaszcza w partii drewna, jak też pozwala sobie na silne podkreślenie dramatyzmu tego ogniwa. Niestety – kiedy tempo zwalnia, także poziom napięcia opada. Całość jest niestety zbyt masywna i mocno nieciekawa.

Sir Simon Rattle, Berliner Philharmoniker, 2005, 24:31, Warner

 

41eaduog2SL

 

 

 

 

Sergiu Celibidache pierwszy raz nagrał Morze w 1947 roku z Berliner Philharmonikier. Ciekawa interpretacja, dość powolna, ale klarowna i pozbawiona sentymentalizmu. Celibidache z ogromnym pietyzmem stopniuje napięcie i świetnie wycisza orkiestrę w bardziej spokojnych momentach. Posłuchajcie kulminacji w pierwszej części i porównajcie interpretację Celibidache i Mitropoulosa:

 

Posłuchajcie też również dobrze Wam znanego miejsca w pierwszej części, dla odmiany potraktowanego przez Celibidache bardzo szybko i energicznie:

 

To specyficzne i indywidualne nagranie, do którego trzeba się przyzwyczaić. Duże wrażenie robią zwłaszcza zmiany tempa i nastroju w drugiej części. Posłuchajcie gwałtownego przyspieszenia tempa w kulminacji:

 

Zwolnienia w ostatniej części również robią niezwykłe wrażenie, chociaż wątpię, aby Debussy zaakceptował taką rozwlekłość:

 

Dla kontrastu – zakończenie jest niezwykle energiczne, szybkie i ekscytujące. Przeszkadza tylko suchy i nieprzyjemny dźwięk bez pogłosu. Ale interpretacja może się podobać – jest charakterna!

Sergiu Celibidache, Berliner Philharmoniker, 1947, 25:47, Audite

 

81xa3VDPn+L._SL1300_

Jednak nawet te ekscesy nie są w stanie przygotować słuchacza na totalny szok, jakim jest koncertowe nagranie Morza Celibidache z Münchner Philharmoniker z 1992 roku. Rumuński dyrygent odkrywa w tej interpretacji odcienie barw, jakich nie przeczuł zapewne sam Debussy, a chociaż stosuje tempa ekstremalnie wolne, udaje mu się uniknąć pułapki rozmarzenia i czułostkowości. Jego Morze jest delikatne, bardzo subtelne i selektywne – przy tak powolnym tempie jest mnóstwo czasu, aby do głosu doszły nawet trzeciorzędne detale.

Posłuchajcie doskonale Wam już znanego fragmentu pierwszej części i zobaczcie, ile nowych warstw tam słychać:

 

Część druga jest arcydelikatna, frazowana niezwykle elegancko, a arabeskowa orkiestracja Debussye’go znalazła w rumuńskim dyrygencie świetnego wykonawcę:

 

A tak rumuński maestro rozpoczął trzecią część. Posłuchajcie niskiego, huczącego dźwięku tam-tamu i niepokojąco pomrukujących kontrabasów:

 

Zwraca uwagę również budowanie formy przez Celibidache – w zakończeniu pierwszej części nie osiąga pełni mocy, ale rezerwuje wszystkie siły na właściwą kulminację w trzeciej części, w której chorał blachy jest przytłaczająco potężny. Posłuchajcie najpierw zakończenia pierwszej części. W tym tempie i przy tej koncentracji wykonawców nabiera ono epickich proporcji, ale pozostaje uczucie lekkiego niedogrania i niedosytu:

 

A teraz posłuchajcie właściwej kulminacji, budowanej przez Celibidache przez ponad pół godziny:

 

Nie każdemu tak radykalny sposób potraktowania tego utworu przypadnie do gustu. Sam miałem problemy, żeby przekonać się do sięgnięcia po tę płytę, ale kiedy skończyłem – byłem totalnie oczarowany. Fascynująca i niepowtarzalna kreacja.

Sergiu Celibidache, Münchner Philharmoniker, 1992, 33:20, Warner

 

81k6Ol3UZJL._SL1500_

 

 

Wykonywanie repertuaru XIX-wiecznego na kopiach instrumentów z epoki nikogo już nie dziwi. Podobne zabiegi nie ominęły również Morza, a w jedynym tego typu nagraniu zespołem Les Siècles pokierował François-Xavier Roth. Dziwna to interpretacja. Z jednej strony dźwięk uzyskany na jelitowych strunach jest kompletnie odmienny w barwie od tego uzyskiwanego na strunach metalowych. Roth odnalazł więc w partii smyczków wiele nowych odcieni, jak w tym fragmencie (poprzednio w wykonaniu Dutoita):

 

Nie sposób zaprzeczyć, że cała sekcja smyczków brzmi cienko i szkliście, jak tutaj w ostatniej części:

 

Czy to wada czy zaleta? Na początku myślałem, że zaleta i że to sprawi, że usłyszę jakieś nowe rzeczy w innych sekcjach. Tak się jednak nie stało. Usłyszymy tu absolutnie każdy dźwięk dzwonków, ale już harfy w Grze fal (i nie tylko) brzmią żałośnie wręcz słabo. Posłuchajcie obu instrumentów:

 

Miałem też problemy z kulminacjami w trzeciej części. Blacha jest rzeczywiście donośna, ale perkusja nie, smyczki też giną i robi się bałagan:

 

To, co zrobił Roth, na pewno jest odmienne od każdego innego Morza. Wypada w tym miejscu zapytać, czy nie lepiej sięgnąć do źródła i zamiast próbować wyobrażać sobie, jak brzmiała orkiestra z czasów Debussy’ego – po prostu jej posłuchać w rejestracji Coppoli?…

François-Xavier Roth, Les Siècles, 2013, 23:15, ASM

Zwolennicy ekscentrycznych pomysłów mogą sięgnąć również do nietypowej aranżacji Morza na trzy fortepiany, opracowanej przez Carlo Marię Griguoliego i wykonaną przez niego wespół z Giorgią TomassiAlessandro Stellą podczas festiwalu Marthy Argerich w Lugano w 2012 roku. Kiedy słuchałem tej wersji, przypomniała mi się pewna anegdota (musicie mi wybaczyć, ale nie pamiętam jej źródła). Otóż jeden z kolegów po fachu pochwalił Nikołaja Rimskiego-Korsakowa za orkiestrację jego Kaprysu hiszpańskiego, na co kompozytor odpowiedział, że to nie jest tak, że ten utwór był napisany na fortepian, a potem zorkiestrowany, że w tym wypadku wszelkie odcienie użytych barw są z nim nierozerwalnie zrośnięte, a bez nich tego dzieła po prostu nie ma. Identycznie jest w przypadku Morza. Propozycja Griguoliego jest właśnie takim kuriozum, które może służyć za koronny przykład tego, że pewnych utworów nie należy na siłę przerabiać na składy inne niż te, na które zostały pomyślane. Jest tu trochę ładnych momentów, którym nie brak uroku, ale słuchając tej wersji miałem poczucie ogromnego niedosytu barw. Problematycznie brzmią też fragmenty, w których faktura się zagęszcza – w przypadku wersji orkiestrowej balans ustawiony jest niejako naturalnie (i jest zróżnicowany barwowo!), a poszczególne głosy mają hierarchię, która dość łatwo daje się wychwycić. W rezultacie w wielu miejscach nie można wyłapać głównych linii melodycznych, które łączą się z akompaniamentem, co sprawia wrażenie chaosu i braku proporcji.

Takie zaburzenie dawało mi się we znaki w pierwszej części:

 

Podobnie było w zakończeniu trzeciej części, gdzie sama końcówka jest zupełnie zamazana:

 

Dla porównania – całkiem dobrze wypadła Gra fal:

 

Carlo Maria Griguoli, Alessandro Stella, Giorgia Tomassi, 2012, 20:55, Warner

Jeśli ktoś szuka jednego jedynego nagrania Morza, jeśli kogoś interesuje dobrze nagrana interpretacja, która nie jest zbyt subiektywna, powinien sięgnąć po nagrania Dutoita, Bouleza (z New Philharmonia Orchestra), Martinona, Bernsteina (NYPO), dwa pierwsze nagrania Giuliniego i Ashkenazy’ego. To są świetne nagrania Morza, w sam raz na pierwszy raz.

Jeśli ktoś szuka bardziej ekscentrycznej interpretacji i/lub nie przeszkadza mu kiepska jakość dźwięku (tudzież warunki koncertowe), to polecam nagrania Monteuxa, wszystkie trzy nagrania Mitropoulosa, Bernsteina (nagranie dla DG), studyjne nagranie Silvestriego, Stokowskiego, Toscaniniego, Mrawińskiego, Sinopoliego, Celibidache i Rotha.

 

6 thoughts on “O Morzu – część czwarta

    1. Tak naprawdę wszystko jest kwestią gustu i oczekiwań. Interpretacja Ansermeta wpasowuje się w coś, co można by określić jako francuską szkołę wykonawczą, gdzie w cenie są szybkie tempa, przejrzysta faktura i brak przesady w kwestii doboru temp, dynamiki czy ekspresji. To na pewno kompetentne wykonanie, ale są lepsi… Przynajmniej wg mnie 😉

  1. Celibidache z Monachijczykami „jedzie totalnie po bandzie”, ale efekt wbija w fotel. Coś niesamowitego!!!

    1. Zdecydowanie! Ale mam wrażenie, że w przypadku późnych nagrań Celibidache’a to jest zawsze jazda po bandzie na zasadzie „hit or miss”. Debussy jest zjawiskowy, ale Ravel już nie bardzo, a co dopiero Czajkowski, który jest paskudny…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.