O Morzu – część druga

 

 

Miłym polskim akcentem w dyskografii Morza jest pionierskie nagranie z pod batutą Artura Rodzińskiego z lat 40., zarejestrowane z Cleveland Orchestra. Interpretacja jest intensywna, klarowna i żywiołowa, zaś gra orkiestry – ostra i zdyscyplinowana. Przekonująco wypada zwolnienie tempa pod koniec pierwszej części, tuż przed kulminacją:

 

 

Szybka i zwiewna jest druga część:

 

Ostrą kreską rysowana jest część trzecia. Ogólne korzystne wrażenie psuje jedynie marny dźwięk. Transfer, którego słuchałem, był raczej marnej jakości, a do wydania CD nie udało mi się dotrzeć. Jeśli mam być szczery – zdobycie jakiejkolwiek płyty wydanej przez Lys graniczy z cudem. A nawet jeśli już uda się jakąś znaleźć – cena jest zazwyczaj zaporowa. Nie dałbym za jeden krążek 150 GBP.

Artur Rodziński, Cleveland Orchestra, 1941, 21:24, Lys

 

61XjL4FZ-hL._SL1300_

 

 

 

Dimitri Mitropoulos pozostawił po sobie trzy nagrania. W pierwszym z nich grecki dyrygent prowadzi New York Philharmonic Orchestra. Trudno powiedzieć tu o jakimś stopniowaniu napięcia. Orkiestra brzmi bardzo ostro (momentami wręcz agresywnie), a napięcie nie opada nawet na chwilę. Delikatności tu nie uświadczymy. To interpretacja gwałtowna, wybuchowa, bardzo indywidualna i rysowana ostrą (czasem zbyt ostrą) kreską. Posłuchajcie pierwszej kulminacji w pierwszej części:

 

 

Także ten odcinek jest ostry i agresywny:

 

Również fale w drugiej części kotłują się u Mitropoulosa gwałtownie:

Jest to więc pozycja dla koneserów.

Dimitri Mitropoulos, New York Philharmonic Orchestra, 1950, 22:36, EMI

 

 

71uzBt+q0lL._SL1200_

Podobnie intensywne jest nagranie koncertowe z Berliner Philharmoniker z festiwalu w Salzburgu. Jednak gra orkiestry jest dużo delikatniejsza, subtelna i mniej nerwowa niż ta Nowojorczyków, co odzwierciedla być może cieplejsze relacje, jakie łączyły niemiecką orkiestrę z Mitropoulosem. Historia tego dyrygenta z Nowojorczykami (a także z Boston Symphony Orchestra) to temat na osobny tekst. Kto jest ciekaw, dlaczego relacje te układały się tak a nie inaczej – temu polecam świetną biografię dyrygenta pióra Williama Trottera – Priest of music. The life of Dimitri Mitropoulos, wydaną przez Amadeus Press. Momentami miałem wrażenie, że to fragment scenariusza Gry o tron. Wracając do nagrania – jest świeże i satysfakcjonujące! Bardzo selektywne, co również nie jest oczywiste, biorąc pod uwagę stopień komplikacji utworu, warunki koncertowe i dźwięk mono.

Posłuchajcie tego samego fragmentu drugiej części co w poprzednim nagraniu tego dyrygenta – nadal jest to bardzo żywe, ale brzmi delikatniej:

 

Ciekawe jest zakończenie tej części. Dużo szybsze, delikatne, migotliwe… Bardziej to ogień niż woda:

 

Dimitri Mitropoulos, Berliner Philharmoniker, 1960, 22:57, Orfeo

 

61p2gPyLvtL._SL1000_

 

 

 

Trzecie nagranie zarejestrowano na tydzień przed dramatyczną śmiercią Mitropoulosa w Mediolanie. Jest równie intensywne jak dwie pozostałe rejestracje, o ile nie jeszcze bardziej intensywne. Tutaj dyrygent skupił się na podkreślaniu kolorystyki utworu – odnalazł nawet ciekawsze barwy niż w nagraniu z Berlińczykami. Również detali słychać więcej. Intensywność brzmienia harf w drugiej części powala. Posłuchajcie:

 

 

Mitropoulos ani trochę nie przestaje mnie fascynować. Zawsze chętnie wracam do wszystkich jego interpretacji Morza.

 

Dimitri Mitropoulos, WDR Sinfonieorchester Köln, 1960, 22:18, Ica Classics

 

 

Doskonałe jest nagranie pod batutą Leonarda Bernsteina, zarejestrowane w latach 60. Jest ono może trochę emfatyczne, nieco romantyzujące, ale jednocześnie fascynuje bogactwem kolorystycznym i przejrzystością, które jednakże nie wykluczają dramatyzmu i ostrości. Kulminacje są pełnokrwiste i dynamiczne, gra orkiestry wirtuozowska, ale jednocześnie ciepła. Usłyszymy tu mnóstwo detali brzmienia, które sprawiają że słuchanie tej interpretacji to bardzo satysfakcjonujące doświadczenie. Piękne są harfy, piękna jest perkusja, ostra i wyrazista blacha (piękne waltornie!) czy ciepłe, ekspresyjne smyczki. Bernstein jest bardzo elastyczny jeśli chodzi o tempa. W wolnych odcinkach potrafi prowadzić orkiestrę z leniwie, ociąganiem, jednak w kulminacjach i odcinkach wymagających bardziej zdecydowanego podejścia potrafi gwałtownie przyspieszyć. Znakomite, bardzo charakterne wykonanie, znakomicie przy tym zrealizowane przez inżynierów dźwięku!

Leonard Bernstein, New York Philharmonic, 1966, 24:01, Sony 

 

 

 

Jeszcze inaczej podszedł do tej partytury Leonard Bernstein w swoim drugim nagraniu z końca lat 80., zrealizowanym z Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia. To pełnokrwista, bardzo bogata brzmieniowo interpretacja. Dźwięk orkiestry jest pełny, romantyczny (mnóstwo vibrata!) i momentami nazbyt melancholijny, co podkreślają jeszcze powolne tempa.

Posłuchajcie, z jaką emfazą Bernstein buduje kulminację w pierwszej części i jak przepięknie brzmią smyczki:

 

 

Nie da się ukryć, że niektóre fragmenty brzmią frapująco i tajemniczo, na przykład zakończenie Gry fal – powolne, zmysłowe, prawie mahlerowskie. Posłuchajcie:

 

Podobnie gęsta jest trzecia część, w której brzmienie jest masywne i zbite, a melancholijna melodia drewna ponad długo trzymanymi flażoletami smyczków brzmi jak wstęp do I Symfonii Mahlera:

 

Debussy’emu chyba jednak nie o to chodziło… Leo, why?…

Leonard Bernstein, Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia, 1989, 26:30, Deutsche Grammophon

 

Zupełnie wyjątkowa jest interpretacja Constantina Silvestriego. Rezultaty pracy rumuńskiego dyrygenta są oszałamiające. Jego wykonanie jest niezwykle elastyczna pod względem tempa – panuje tu duża dowolność, dyrygent często przyspiesza i zwalnia według uznania. Orkiestra gra zadziornie, z ogromną energią i wyczuciem stylu, a sposób, w jaki Silvestri buduje kulminacje może przyprawić o palpitacje nawet tych, którzy twierdzą, że słyszeli w Morzu już wszystko. Nie szkodzi, że dźwięk trąci myszką, a niektóre detale umykają. Orkiestra brzmi pewnie, dźwięk jest bogaty i ekspresyjny.

Posłuchajcie fragmentu drugiej części:

 

To jeszcze inny fragment Gry fal, poprzednio do posłuchania w interpretacji Martinona:

 

A tak Silvestri buduje kulminacje w ostatniej części – ostro, zdecydowanie i bez zbędnych ceregieli:

 

Constantin Silvestri, Orchestre de la Société des Concerts du Conservatoire, 1958, 23:20, Warner

 

71h5Wqg2DgL._SL1154_

 

 

 

Silvestri nagrał Morze po raz drugi kilka lat później, tym razem z Bournemouth Symphony Orchestra, której wówczas szefował. Interpretacja jest nieco spokojniejsza i opanowana, ale temperament dyrygenta nadal jest słyszalny w każdym dźwięku. Oba nagrania brzmią świeżo i zaciekawią nawet tych, którzy dobrze znają szkice Debussy’ego. Dla porównania – ten sam, co uprzednio, fragment trzeciej części:

 

 

Constantin Silvestri, Bournemouth Symphony Orchestra, 1965, 22:26, BBC Legends

 

41212TGFJ9LWszelkie rekordy jeśli chodzi o zmanierowanie bije rejestracja Leopolda Stokowskiego. Mam bardzo mieszane uczucia co do tej interpretacji. Z jednej strony brzmi przepięknie, i nie ma, po prostu nie ma, takiego detalu, którego Stokowski razem ze swoimi inżynierami dźwięku nie wyciągnęli z partytury Debussy’ego. Nagranie, zarejestrowane w technologii Phase 4, brzmi jakby powstało jako swoisty eksperyment, a nie po to, żeby odwzorować rzeczywiste brzmienie orkiestry. Rezultat jest nienaturalny, a balans pomiędzy grupami instrumentów dziwaczny – harfy są tu bowiem w stanie zagłuszyć resztę zespołu. Nie byłby to jeszcze jakiś wielki mankament, gdyby interpretacja była ciekawa. Stokowski najwyraźniej nie czuł się jednak z partyturą francuskiego kompozytora zbyt dobrze. Interpretacji brak energii, jest zbyt wystudiowana i pozbawiona spontaniczności, a tempa są powolne nawet w najbardziej dramatycznych momentach. Przekłada się to na odbiór utworu – nie ma tu bowiem zarysowanej ogólnej linii narracyjnej. Interpretację Stokowskiego odbierałem raczej jako zbiór pięknych detali niż spójną, płynną opowieść.

Posłuchajcie fragmentu pierwszej części:

 

A tak brzmi u Stokowskiego fragment z tremolandami:

 

Gra fal urzeka zmysłowością i delikatnością brzmienia (wiolonczele na początku!), ale irytuje powolnym tempem, które nie przyspiesza ani na moment:

 

Wyjątkowo charakternie i drapieżnie Stokowski rozpoczyna trzecią część, dobrze podkreślony jest tam-tam:

 

Ale ten fragment to wyjątek. Nawet zakończenie nie przynosi wzrostu napięcia, chociaż zawiera interesujący element, dodany przez Stokowskiego – crescendo tam-tamu podkreślające ostatni dźwięk: 

 

Stokowski – świetny wykonawca utworów Debussy’ego – w swoim jednym nagraniu Morza rozczarowuje. Kuriozalna sprawa– o ile Boulez wydawał mi się momentami Debussy’ego wręcz odbarwiać, zabiegi Stokowskiego przypominają mi złocenie tęczy. Leo, why?… 

Leopold Stokowski, London Symphony Orchestra, 1969, 27’, Decca

 

 

Angielski dyrygent sir John Barbirolli miał do Morza wyjątkowy sentyment: poznał je jako trzynastoletni chłopiec i prędko namówił ojca do zakupu partytury. Jego fascynacja twórczością Debussy’ego nigdy nie osłabła, co zaświadczają też nagrania. Najbardziej znane to studyjna realizacja z Hallé Orchestra z 1959 roku. Dyrygent prowadzi tu orkiestrę swobodnie i naturalnie, choć może odrobinę flegmatycznie. Nie jest to najbardziej dramatyczne z istniejących nagrań tego utworu (zwłaszcza kulminacje bywają niedograne), a jakość dźwięku pozostawia trochę do życzenia (jest on dość cienki i suchy), to i tak wiele tu ciekawych momentów. Barbirolli był wiolonczelistą, nic więc dziwnego że wiedział jak należy rozśpiewać te instrumenty:

Także Gra fal jest mile rozkołysana, choć momentami rozmaite detale gubią się trochę w brzmieniu. Słaba jakość dźwięku najbardziej chyba daje się we znaki w ostatniej części. Szkoda, że nagrania nie poddano porządnemu remasteringowi. Gdyby brzmiało lepiej – na pewno można by ocenić je wyżej!

Sir John Barbirolli, Hallé Orchestra, 1959, 23:54, Warner

 

Zdecydowanie mniej znane jest koncertowe nagranie Barbirolliego, zarejestrowane w Bukareszcie pod koniec lat 50. Co zaliczyć tu trzeba na plus? Żywą, naturalną i nieprzesadzoną interpretację dyrygenta, któremu najwyraźniej udało się porwać orkiestrę, co dało całkiem dobre rezultaty. Brzmienie rumuńskiego zespołu jest ciepłe, zwłaszcza w smyczkach, co powoduje że słucha się tej interpretacji z przyjemnością. Nie ma jednak róży bez kolców! Zarówno jakość gry zespołu, jak i jakość dźwięku i nagrania pozostawiają wiele do życzenia. Wielu detali trzeba się domyślać, bo zwyczajnie ich nie słychać. Raczej nie była to też jedna z wielkich europejskich orkiestr. Słychać, że muzycy się starają, że stara się Barbirolli… Chciałbym w tym miejscu przytoczyć bon mot Hansa von Bülow „nie ma złych orkiestr, są tylko dobrzy dyrygenci”, wypada mi jednak w tym miejscu zacytować jednak raczej sentencję nec Hercules contra plures. Chyba wszyscy wiemy jak się ją tłumaczy. Jest to więc raczej ciekawostka przyrodnicza niż rzecz, którą można polecić bez zastrzeżeń.

Sir John Barbirolli, Bucharest Philharmonic Orchestra, 1958, 23:10, Archipel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.