Amsterdamska Royal Concertgebouw Orchestra należy do ścisłej światowej czołówki. W 2010 roku uznana nawet została przez magazyn „Gramophone” za najlepszą orkiestrę świata. Zespół ten jest obecnie w trakcie trasy koncertowej. Występuje z tym samym programem (po dwóch koncertach w swojej siedzibie) w wiedeńskim Konzerthausie (dokąd wybrałem się na ich koncert), we Frankfurcie, Paryżu i Lyonie. Koncertami dyrygował estoński dyrygent Paavo Järvi, natomiast na skrzypcach zagrała niemiecka skrzypaczka pochodzenia gruzińskiego, Lisa Batiashvili.
Wykonanie Koncertu D-dur Ludwiga van Beethovena było zdecydowanie bardziej klasyczne niż romantyczne. Batiashvili grała to dzieło lekko, dźwiękiem jasnym i delikatnie rozwibrowanym. Nie stosowała zbyt wiele rubata, a tempa były raczej szybkie. Järvi, zaliczający się do najlepszych dyrygentów beethovenowskich naszych czasów, kierował tym dziełem bardzo wprost, nie romantyzował go. Concertgebouw grała dźwiękiem jasnym i lekkim, był to akompaniament rześki i jednocześnie nienachalny. Wszystkie te elementy złożyły się na interpretację apollińską, czystą i lekką, bardzo spójną i sugestywną. Intrygującym elementem tego wykonania były kadencje autorstwa Alfreda Schnittkego – nawiązujące do Beethovenowskiego oryginału, jednocześnie wchodzące z nim w dialog, a przy tym nowoczesne pod względem języka muzycznego, wykorzystujące przy tym cytaty z wielu późniejszych dzieł Szostakowicza, Berga i Bartóka. Wprowadzały do narracji urozmaicenie i pikanterię, były jak ziarna pieprzu w delikatnej potrawie. W jednym miejscu kadencja przekształca się nawet w rodzaj dialogu pomiędzy skrzypcami a kotłami. Batiashvili lubi te kadencje (używam liczby mnogiej, bo pojawiają się one w pierwszym i trzecim ogniwie), pamiętam, że kiedy ładnych kilka lat temu grała to dzieło w Warszawie (z orkiestrą z Rotterdamu, którą dyrygował Yannick Nézet-Séguin) także wplotła je do wykonania. Na bis zabrzmiała zagrana lekko Aria na strunie G Johanna Sebastiana Bacha.
Drugą część koncertu wypełniła w całości V Symfonia B-dur Siergieja Prokofiewa. O ile Beethoven w wykonaniu Concertgebouw był lekki i klasyczny, o tyle utwór rosyjskiego kompozytora także zagrany został dźwiękiem jasnym, ale zabrzmiał jednak zdecydowanie mocniej i bardziej wyraziście. Absolutnie imponująca była przejrzystość brzmienia amsterdamskiej orkiestry. Słychać było mnóstwo detali przebogatej faktury orkiestrowej w rodzaju partii fortepianu, a nawet takie wydawałoby się niepozorne szczegóły jak dialog tuby z waltorniami w pierwszej części. Imponująco wypadała także przejrzysta i soczysta kulminacja tego ogniwa, z krótkimi, ostrymi dźwiękami tam-tamu, które przeplatały się z uderzeniami talerzy. Järvi lubi wprowadzać do narracji duże kontrasty tempa, co rzucało się w uszy zwłaszcza w motorycznej drugiej części. Jej materiał zasadniczy grany był ostro i wyraziście (kapitalna, ostra jak brzytwa artykulacja smyczków!), natomiast trio było zagrane raczej powoli, co nadało mu przewrotnego, sarkastycznego charakteru. Część wolna była raczej pozbawiona patosu, natomiast finałowe rondo było fenomenalne. Järvi prowadził je ostro i motorycznie, a muzyka brzmiała absolutnie przejrzyście, aż do końcowego pandeminium. Kapitalnie wypadły dowcipne solówki klarnetu w pierwszej, drugiej i czwartej części.
Na bis orkiestra wykonała Valse triste Jeana Sibeliusa. Także tutaj ujawniła się predylekcja Järviego do wprowadzania wyrazistych kontrastów tempa. Były tam fragmenty zagrane bardzo powoli, cicho, wręcz na granicy słyszalności, były też odcinki grane szybko i dramatycznie, wręcz desperacko. Dyrygent wydobył z brzmienia chrapliwe i ciemne brzmienie waltorni, co nadało tej fascynującej interpretacji mrocznego i surowego charakteru.
Jakość brzmienia Concertgebouw była absolutnie fenomenalna, natomiast jest to orkiestra kompletnie odmienna od Wiener Philharmoniker, którą słyszałem wcześniej tego samego dnia. Amsterdamczycy mają dźwięk zdecydowanie bardziej przestrzenny, jasny, lekki, nie tak gęsty i nasycony. Oba zespoły reprezentują jednak bez wątpienia ekstraklasę, a słuchanie ich to czysta rozkosz.
foto. Markus Aubrecht/Wiener Konzerthaus