Paul Lewis & sonaty Schuberta w NOSPR

Trzy ostatnie sonaty fortepianowe Franza Schuberta (a więc kolejno: c-moll D 958, A-dur D 959 i B-dur D 960) tworzą nieoficjalną trylogię. To dzieła napisane w ostatnim roku życia kompozytora. Nic nie wskazuje na to, aby twórca spodziewał się śmierci, ale ze względu na okoliczności traktowane są one jako jego testament, a nawet jako muzyczny traktat egzystencjalny. Podczas czwartkowego koncertu z Marin Alsop Paul Lewis pokazał już co potrafi, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że była to tylko próba generalna przed dzisiejszym występem. Była to trafna intuicja.
Jak można scharakteryzować jego grę? Brytyjczyk powołuje się na to, jak duży wpływ miał na niego Alfred Brendel i rzeczywiście da się zaobserwować pewne podobieństwa pomiędzy tymi artystami. O ile jednak ja osobiście odbieram nagrania tych trzech sonat Schuberta przez Brendela jako suche, prozaiczne i mało emocjonalne, o tyle w grze Lewisa emocji mi nie brakowało, i to momentami silnych. Nie jest to oczywiście szeroka, rozlewna i romantyczna gra, jak u Richtera czy Sokolova, jego wykonania były jednak bardziej zwarte, bardziej klasyczne i zdyscyplinowane. Doskonałym przykładem emocjonalności Lewisa i jego kunsztu może być drugie ogniwo Sonaty A-dur, z zapierającymi dech w piersiach kulminacjami i zawieszeniami akcji. Pierwsza z sonat, w c-moll, posłużyła za wstęp i choć niczego w jej interpretacji nie brakowało, to Lewis jeszcze się w niej rozgrywał. Szczególnie uwagę zwracał w niej finał – żywiołowo zagrana, pełna zapamiętania tarantella. Ale choć obie te sonaty wypadły bardzo dobrze, to pianiście nie udało się w nich jednak stworzyć aż tak skoncentrowanej, szczególnej atmosfery, jak miało to miejsce po przerwie.

O ile bowiem dwie pierwsze sonaty wypadły znakomicie, o tyle wykonanie Sonaty B-dur było już po prostu niebywałe. Przede wszystkim Lewis był w stanie wytworzyć nastrój absolutnej koncentracji, który udzielił się też słuchającej jak zaczarowana publiczności. A było czego, było to bowiem wykonanie absolutnie magiczne. Było to jasne już od pierwszych dźwięków, gdzie grana z prostotą śpiewna melodia przerywana jest przez dziwny, pełen grozy tryl w basie. Zjawiskowa była cześć druga, z rewelacyjną kontrolą ciszy, z niesamowitym wyczuciem, z arcydelikatnymi muśnięciami klawiszy w dynamice na granicy słyszalności. Wreszcie dwa ostatnie ogniwa – w idealny sposób rozładowujące napięcie, w tym finałowe rondo z tymi charakterystycznymi zatrzymaniami na oktawach, brzmiącymi jak memento.

Cały recital był to absolutnie wspaniałą ucztą. Lewis pokazał nie tylko wspaniałą technikę, ale też wielką dojrzałość, inteligencję i kondycję, bo żeby w ten sposób utrzymać napięcie przez cały długi wieczór, to trzeba być mistrzem. Był to bez wątpienia jeden z najlepszych recitali solowych, na których byłem w tym roku. A konkurencja silna, bo (o ile nikogo nie pominąłem) trafił się w tym roku Anderszewski, Goerner, Grychtołówna, Hamelin, Kissin, Kate Liu, Ohlsson, Say, Sokolov i Zimerman. Ale nawet w tym doborowym gronie Lewis wybijał się i miał do przekazania coś osobistego i własnego.
Pianista wróci do Polski w przyszłym sezonie, a w programie jego występu znajdzie się tym razem… Koncert Aarona Coplanda, rzecz wykonywana jedynie sporadycznie. Jest na co czekać.

 

foto. Josep Molina

 

Postaw mi kawę na buycoffee.to

 

Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.